piątek, 10 października 2008

Ostatni dzień w Bangkoku

I testowanie gitarek w hotelowym zaciszu ku uciesze mieszkających koło nas przepięnych skandynawek.

Ostatni banana pancake.
Na Khao San zastał nas już wieczór, ale warto było.
Wyglądam na bardziej zadowolonego niż właściciel.
Gutek testuje gitarke!

Zacznę od tego, ze ten post był już gotowy. Jednak przez to, ze wkradł się na mojego pendrive’a wirus, strąciłem plik ze wszystkimi postami, jak również kilkadziesiąt zdjęć. Moje wkurwienie sięgnęło prawie zenitu, postanowiłem zatem podzielić się tą nieszczęsną informacje z Łukaszkiem. A ten odpisał, że z pendrivami, to jest tak samo jak z fiutami. Jak się je wkłada do zbyt wielu dziur, to zawsze jest ryzyko, że się coś złapie. Dlatego wielka szkoda, ze do tej pory nikt nie wymyślił kondomów na pendrivy. Tak mnie rozbawił tym jakże ujmującym porównaniem, ze ciśnienie prawie całe od razu ze mnie zeszło.

Wracając do przedmiotu, to nie myślcie sobie, ze ostatniego dnia się leniliśmy. Wprawdzie mieliśmy już dość Bangkoku, z całym badziewiem, które w sobie zawiera, jednak pozostała nam rzecz najważniejsza do załatwienia a mianowicie zakupy. Chcieliśmy się wybrać w nowe miejsce, w którym do tej pory nie byliśmy, czyli wielki market w środku Bangkoku. Ranek przywitał nas deszczem. Udaliśmy się najpierw w celu zakupienia biletów na lotnisko i tam się dowiedziałem od sympatycznego Japończyka, że faktycznie targ na który się wybieramy jest ogromny i niezwykle tani, jednak w poniedziałem jest zamknięty i według niego nie ma po co tam jechać. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że idziemy w stare miejsce, gdzie byliśmy dwa miesiące temu. Nie miałem pewności, czy tam trafię, bo nie miałem mapy Bangkoku. Jednak jakoś się udało, to miasto jest na tyle charakterystyczne, że jako tako można zapamiętać drogę. Po dojściu na miejsce zaczęło się zakupowe szaleństwo, chociaż jak to zwykle na zakupach bywa okazało się, że znaleźliśmy wszystko poza tym, na czym nam najbardziej zależało. Jednak obkupiliśmy się w zadowalającym zakresie. Szczególnie ja, po czym zaczęliśmy się zbierać do powrotu. Postanowiliśmy wracać nieco inną trasą i po drodze trafiliśmy do sklepu muzycznego. Zwróciłem uwagę na wielkość tego sklepu, bo wydał mi się ogromny. Gut mówi, że większe widział w Warszawie. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć i wchodzimy do środka. Tam okazuje się, że to są tak naprawdę dwa sklepy położone obok siebie, a zatem w rezultacie nie są tak duże jak mi się wcześniej wydawało. Po pobieżnej ocenie oczywiście podchodzimy do stoiska z gitarami. Gutek chwyta jedną, zaczyna grać i mówi, że jest zajebista. Ja od razu przeliczam cenę i uznaje, że jest niedroga. Mówię, że ją sobie kupie. Gut na to, że chyba żartuję. Ja, że nie i że na poważnie zamierzam ją kupić, a tak w ogóle to strasznie się dziwię dlaczego on sobie też jednej nie kupi, skoro po pierwsze ma na to pieniądze, po drugie gra lepiej ode mnie i po trzecie nie ma w domu dobrej gitary. Ta argumentacja jakoś do niego trafiła, bo po dłuższym zastanowieniu stwierdza, że jak będzie jeszcze jedna taka sama to też ją sobie kupi. Okazuje się, że jest. Gut ją testuje chyba z godzinę i wreszcie stwierdza, że nie jest dobra i że ma wadę. Właściciel przynosi zatem trzecią, tym razem testy Gutka trwają krócej, stwierdza, że ta jest ok. Idziemy do gościa i chcemy zapłacić w dolcach, ten oczywiście się nie zgadza i mówi, żebyśmy przyszli jutro. Nie ma czasu - tłumacze, jutro wyjeżdżamy. Ten jest nieprzejednany i wysyła nas do kantoru. Problem w tym, że za pół godziny zamyka sklep. Zapieprzamy do kantoru, pech chciał, że nie ma żadnego w pobliżu. A kiedy wreszcie dochodzimy do przecznicy z kantorami, okazuje się, ze jest już po 17.00 i wszystkie są zamknięte. Myślę jeszcze, że mógłbym wypłacić kaskę z konta, ale to była moja rezerwowa kasa i skoro przez całą podróż nie musiałem tego robić, to teraz też nie będę. Wracamy do gościa, myśląc, że nie ma szans i że pewnie jest już zamknięte. Na otarcie łez po drodze kupuję sobie bardzo fajnego sprężynowca. Sklep ku naszemu zdziwieniu okazuje się otwarty i facet godzi się na dolce – no tak, nie można wypuścić takich klientów. Oferuje nam nawet dobry kurs. Gutek dla pewności jeszcze przez dwadzieścia minut testuje swoją gitarę, po czym wreszcie dokonujemy zakupu. Postanawiam dokupić sobie sztywny pokrowiec, taki jak miał Banderas w filmie „DESPERADOS”. Gut mnie przestrzega, że taki pokrowiec może i jest fajny, ale masakrycznie ciężki i niewygodny w noszeniu. Po drodze do hotelu miałem okazję się o tym przekonać. Pokrowiec faktycznie okazał się super ciężki. Maszerowaliśmy grubo ponad godzinę z wysoko uniesioną głową, w końcu występowaliśmy w nowej roli. Teraz wyglądaliśmy jak zawodowi muzycy, co przyjechali tutaj na tournee.

Po powrocie do hotelu zaczęliśmy grać na gitarach i się nimi cieszyć. Nie trwało to długo, bo ja miałem niedosyt zakupowy, głownie spowodowany brakiem lnianych koszul, których zamarzyłem jeszcze na początku tego wyjazdu. Zmobilizowałem Guta, żeby wyskoczyć jeszcze po koszule na Khao San. Targowaliśmy się zawzięcie, w efekcie kupiłem sobie trzy a Gut jedną koszule, miał też ochotę na drugą ale już niestety zamknięte były kantory, a jedna troglodytka za chiny ludowej nie chciała mu sprzedać za dolary. W końcu, zdegustowani zacofaniem autochtonów udaliśmy się na kolacje a potem do hotelu. Tam po kąpieli zaczęło się granie i zagadywanie cudownej urody Szwedek, które też wracały już do domu i wydawały się stęsknione towarzystwa. Mi jednak zachciało się piwa i opuściłem hotel. Zapomniałem, że tutaj po dwunastej nie można kupić piwa - jak to dobrze, że dwa miechy temu poznało się zakamarki tego miasta z mieszczącymi się tam zamtuzami. Teraz spokojnie udałem się w kierunku jednego z nich. W drodze powrotnej postanowiłem zahaczyć o Khao, żeby poczuć ostatni raz atmosferę tego miejsca, jak też z ciekawości, czy spotkam jakieś kurwy, które kręciły się tutaj na początku naszej drogi. Okazało się, że kurwy są te same i interes kwitnie. Sezon w tym miejscu chyba nigdy się nie kończy. Gdy wracałem do hotelu widzę, że Gut już mnie wypatruje z balkonu. Mówi, że zastanawiał się już nad tym, co by zrobił gdybym nie wrócił. Pytam się, co wymyślił? Ten mówi, że nic, ale że na pewno leciałby do domu. Jestem zdziwiony, bo ja, gdyby była odwrotna sytuacja nie wiem czy bym poleciał, czy nie ale na pewno nie udzieliłbym takiej odpowiedzi tak łatwo i tak szybko. Gut idzie spać, nie chce mu się towarzyszyć mi w osuszaniu piwka na balkonie. Ja jeszcze kontempluje atmosferę miasta przez jakieś pół godziny i też się kładę. Przyszedł czas na ostatnią noc w Azji!!!

1 komentarz:

Ella pisze...

no jak zwykle! a co się stalo z przecudnej urody Skandynawkami ?
one dwie, was dwóch - to by bylo jak historia ABBY ! :)