niedziela, 16 listopada 2008

"ZDOBYWCY AMAZONKI"

Udział w wyprawie dla prawdziwych poszukiwaczy przygód którym niestraszne są trudy i niebezpieczeństwa.

Nasza wyprawa wiedzie wskroś całej Amazonii, wzdłuż najdłuższej rzeki świata.

Zaczynamy w Limie, kończymy w Caracas. Po drodze zagłębimy się na szereg dni w dziewiczej dżungli nad rzeką Ucayali. Pobyt tam to będzie czysta sztuka przetrwania z dala od turystycznych lodge’ów. Przygoda godna pułkownika Fawcetta lub Wojciecha Cejrowskiego. Będzie nawet okazja uczestniczyć w słynnej ceremonii ayahuaski u indiańskiego szamana.

Będziemy podróżować amazońskimi statkami pasażersko-towarowymi, obserwując życie rzeki. Pozostałą część trasy będziemy przemieszczać się samolotami, autobusami, indiańskimi dłubankami, jeepami, i na piechotę, maczetą wycinając sobie ścieżkę przez dżunglę.

Będziemy w legendarnych amazońskich miastach – Iquitos i Manaus, zbudowanych w okresie boomu kauczukowego na przełomie XIX i XX wieku. Atmosfera awanturniczych czasów wciąż żyje w ich portowych dzielnicach.

Będziemy w Kolumbii, w granicznej Leticii nad Amazonką. Z miasta wypuścimy się na niekonwencjonalną wycieczkę aby zobaczyć na własne oczy plantacje koki.

W Wenezueli kolejna kolejna próba sił – wspinaczka na największe Tepui, Roraimę. Roraima to stołowa góra, na której szczycie panuje ekosystem sprzed milionów lat. Krajobrazy jak z księżyca, głębokie niespenetrowane do końca jaskinie, i możliwość poczucia się jak dawni odkrywcy.

Potem dotrzemy do stóp największego wodospadu świata, Angel, i wykąpiemy się w jego strumieniach.

Na końcu będziemy relaksować się przez kilka dni na złotych karaibskich plażach. To będzie czas, by popijając cuba libre i obserwując błękit morza karaibskiego wspominać momenty, gdy ścieraliśmy się z piekłem Amazonii.

Wykonanie tej trasy 100 lat temu byłoby uznane za absurd.

50 lat temu, za bohaterstwo.

W lato 2009 my to zrobimy.

Ta podróż daje nam szansę zobaczenia wszystkich największych atrakcji tropikalnej Ameryki Południowej. Rzeka Amazonka i dżungla Amazońska. Metropolie – Lima, Iquitos, Manaus, i Caracas. Groźne graniczne miasteczka jak z dzikiego zachodu. Tepui Roraima. Wodospad Angel. Karaibskie plaże. I tysiąc przygód po drodze!

Wyprawa potrwa 28 dni. Wkład – 2650 USD od osoby (w tym wszystko oprócz samolotu z Polski i wyżywienia).

Cena może wydawać się wygórowana – ale weź pod uwagę, że wyprawa wiedzie przez pół kontynentu i zawiera tyle atrakcji, co dwie wyprawy organizowane przez biura trampingowe. W koszta są wliczone ceny trzech przelotów lotniczych oraz dwóch wypraw trekkingowych (dżungla oraz z Roraima).

Chęć swojego udziału zgłoś na adres email: tomalazak@interia.pl, a niezwłocznie wyślemy Ci dodatkowe informacje na temat wyprawy jak również jej szczegółowy program.

Z pozdrowieniami,

Tomek i Łukasz – poszukiwacze przygód!!!
Zatem nie zwlekaj, tylko zgłaszaj się na wyprawę, ilość miejsc jest ograniczona.

SZLAKIEM ZAGINIONYCH MIAST















Drogi obieżyświacie,

Na przełomie lipca i sierpnia organizujemy wyjazd do Peru. Główną atrakcją naszego przedsięwzięcia będzie siedmiodniowy trekking do słynnego Machu Picchu. Trasa biegnie niezwykle malowniczą i bardzo rzadko uczęszczaną drogą Inków, której proszę nie mylić z totalnie już dziś skomercjalizowanym szlakiem Inca Trail. Przez te siedem dni będziemy skazani jedynie na siebie, nasze muły, poganiacza mułów i kucharza. Czoła będziemy musieli stawić nie tylko zmęczeniu i własnym słabościom, ale również dużej wysokości, kąsającym muszkom, czy kapryśnej pogodzie. Jednak w zamian dostaniemy wszystko to, co jeden z najwspanialszych trekkingów w Ameryce Południowej ma do zaoferowania, czyli zapierające dech w piersiach krajobrazy, oszałamiającą przyrodę, ruiny dwu najlepiej zachowanych inkaskich miast, uśmiech prostych i twardych ludzi napotkanych na szlaku, jak również coś czego nikt nigdy nam nie odbierze – prostą świadomość przeżycia niezapomnianej przygody.

Największą atrakcją trekkingu jest wizyta w dwu starożytnych inkaskich miastach: Choquequirao i Machu Picchu. Obydwa miasta są świetnie zachowane. Miasta są położone wysoko w górach, co w czasach inkaskich miało służyć połączeniu celów obronnych i sakralnych, a dziś wprawia w zachwyt każdego człowieka, który je zobaczy. Te miasta zaginione żyły w zapomnieniu przed światem zewnętrznym przez setki lat. Do dziś nie wiadomo dlaczego Inkowie opuścili słynne Machu Picchu, które dziś co dzień odwiedza tyle samo ludzi, ile kiedyś je zamieszkiwało. Choquequirao jest natomiast kompletnie dzikie i odludne, jako, że nie prowadzi do niego żadna droga, przez co oferuje nastrój tajemniczości i mistyki, a swoją wielkością przytłacza samo Machu Picchu.

Poza trekkingiem, dane nam będzie również odwiedzić dwa najpiękniejsze miasta Peru, a być może i całej Ameryki Południowej, tzn. Cusco i Arequipę. Będziemy również pływali po najwyżej położonym żeglownym jeziorze świata Titicaca. Będziemy jeździli pustynnymi pojazdami Buggy w okolicach miejscowości Ica, a na zakończenie zaliczymy imprezę w najbogatszej dzielnicy Limy – Miraflores.

Nasz program przewidziany jest na 18 dni. Startujemy 21 lipca 2010 r. Przewidywana grupa będzie liczyła od 6 do 10 osób + dwie osoby obsługi (polski pilot i polski przewodnik) na całej trasie. Koszt wyjazdu to 2000 $, czyli około 6000 zł + bilet na samolot (koszt biletu na samolot to około 4000 zł).

Jeżeli dysponujesz dobrą kondycją fizyczną i nie straszne Ci są trudy globtroterskiego podróżowania to skontaktuj się ze mną a niezwłocznie prześlę dodatkowe informację na temat tej podróży.

Mój email: tomalazak@interia.pl

Tomasz Zakrzewski


Ceny w Indochinach

Laos – miescowa waluta to kip, za jednego dolara placa 8600 kipow.
Hotel (guesthouse) – od 10 tys do 40 tys za osobe, my glownie placimy 15 tys. za osobe, czyli 45 tys. za pokoj.
Nalesnik z banami i polewa – 10 - 15 tys.
Ryz z miesem i wazywami – 10 - 15 tys.
Bulka z miesem i warzywami na ulicy – 7 - 10 tys
Duza ryba smazona, badz grilowana – 15 - 25 tys.
Pizza – 25 - 50 tys.
Piwo (duza butelka 0,66 litra) – 8 - 10 tys.
Mala cola – 3 tys.
Papierosy – od 2 (miejscowy syf) do 15 tys. (zachodnie marki), dobre mozna palic za 4-5 tys.
Whisky miejscowa (Tiger) – 7 tys. za butelke 0,7
Godzinny masaz – 40 tys.
Sauna – 10 tys.
Posilek w knajpie – 10 - 40 tys., generalnie za 25 tys. mozna sie nazrec do syta prawie wszedzie.
Ananas (caly owoc) – 5 - 10 tys,
Shake – 3 - 6 tys.
Przejazdy (trasa okolo 100 km) – w zaleznosci od autobusu i trasy 40 - 100 tys.
Wycieczki – tutaj duza roznorodnosc, zalezy od programu, miejsca i czasu trwania, ale za dzien placi sie od 10 do 40 dolarow.

Wietnam – miejscowa waluta to dong, za jednego dolara placa 16.500 dongow.
Wiza - na granicy 37 dolarow, w Polsce drozej.
Hotel - od 4 do 5 dolarów
Jedzenie - od 2 do 5 dolarów
Miejscowe organizowane wycieczki - od 10 do 20 dolarów za dzień
Miejsciwe piwo lane (kompletny sikacz) - 4000 dongów
Puszka coli - 8000 dongów
Bułka z mięsem i warzywami kupiona na ulicy - 8000 dongów
Miejscowe piwo ze sklepu - 16000 dongów
Bilet na autobus sypialny z Sajgonu do Hanoi - 50 dolarów (autobus sie zatrzymuje w Nanh Trang, Hoi Ann i Hue, można tam siedzieć ile się chce.
Bilet na tej samej trasie tylko, że w autobusie z miejscami siedzącymi - 35 dolarów.

Kambodza – miejscowa waluta to riel, za jednego dolara placa 4.200 rieli.
Wiza – 20 dolarow jesli sie kupi na granicy (niekiedy probuje naciagnac na wiecej, my przechodzilismy w nieturystycznym Pailin i nas nie probowali), w Polsce drozej.
Hotel - od 2 do 4 dolców za osobę
Posiłek - od 1,5 do 3 dolarów
Mekong Whisky 0,3 litra - 1 dolara
Dobra zagraniczna whisky - 7 dolarów za 0,7 litra
Piwo w barze - 0,5 dolara
Shake - 0,5 dolara
Papierosy miejscowe - 1500 rieli
Papierosy importowane - 5500 rieli
Duża woda - 1500 rieli
Cola w puszcze - 2000 rieli

Tajlandia – miejscowa waluta to baht, za jednego dolara daja 33 bathy:
Wiza – 1000 bahtow (mozna kupic na granicy ale uprawnia tylko do 15 dniowego pobytu), w Polsce za 100 zl mozna kupic 30 dniowa na jeden wjazd, kazdy dodatkowy wjazd kolejne 100 zl kosztuje.
Hotel – od 200 bahtow za pokoj w gore, nasza granica to 450 bahtow.
Papierosy – 50 – 65 bahtow,
Piwo – 35 – 45 bahtow,
Wodka – 200 bahtow,
Posilek – 20 – 60 bahtow,
Banany – 10 bahtow za peczek,
Ryba – sredniej wielkosci 30 bahtow,
Fryzjer – 80 bahtow,
Przejazd do 5 kilometrow – od 40 bahtow za tuk-tuka.
Shake – 20 – 30 bahtow,
Cola – 10 – 15 bahtow,
Internet – 20 – 30 bahtow za godzine,
Ciastko w cukierni – 30 bahtow,
Basen w swietnym hotelu – 100 bahtow za wejscie,
Godzinny masaz calego ciala – 200 bahtow,
Transport – w duzym zaokragleniu 100 bahtow za 100 kilometrow, zalezy od trasy, srodka transportu, czy tez jego klasy.

sobota, 15 listopada 2008

Podsumowanie

Myślę, że intuicja mnie nie zawiodła i bardzo dobrze nazwałem swojego bloga. Otóż ten wyjazd okazał się o wiele większym challengem dla mnie niż się wcześniej spodziewałem. Dużo się działo. Od natłoku przeżyć, wrażeń i emocji miałem poczucie jakbym podróżował przez lata. Nie była to sprawa tylko miejsc, które odwiedzaliśmy, czy przygód, które przeżywaliśmy, ale tez ekipy, która w trójkę stworzyliśmy. Szczególnie Lukaszek dostarczył mi sporo adrenaliny i wewnętrznych przeżyć. Podsumowując, mogę śmiało powiedzieć, ze była to przygoda życia, zatem mogę zaliczyć ten wyjazd do bardzo udanych. Choć jest kilka rzeczy, które z perspektywy czasu rozegrałbym inaczej. To jednak, właśnie zdobywane doświadczenia kreują nasze postrzeganie świata. Tak tez było w tym przypadku, chyba największym plusem tego wyjazdu nie były odwiedzone miejsca, czy ekstremalne przeżycia, ale właśnie to, czego się nauczyłem. Coś, czego nie można oddać w blogowym poście. To jest dla mnie najcenniejsze. Był to wyjazd pierwszych rzeczy, bo naprawdę z wieloma sytuacjami miałem do czynienia po raz pierwszy. Pozytywnymi i negatywnymi, a czasami nawet ciężkimi do tak prostego zaszeregowania. Najłatwiej można powiedzieć o nich – dziwnymi. Ciekawi pewnie jesteście, co to takiego, bo brzmi bardzo tajemniczo? Nie chodzi o jedzenie szarańczy, czy pokaz walki kogutów, ale np. o to, że pierwszy raz w tego typu podróży nie byłem ani razu w pełni szczęśliwy, jak to drzewiej bywało. Może po prostu chodzi o to, ze świat nagle stał się totalnie dostępny, wszędzie mogę jechać, gdzie tylko dusza zapragnie, albo może chodzi o zupełnie coś innego – nie wiem. Co nie oznacza, że podróż mnie nie cieszyła. Oj, cieszyła i to bardzo, jednak zabrakło przeżywania takiej nikłej chwili pełnej szczęśliwości, którą każdy z nas ma przyjemność częściej lub rzadziej przeżywać. Co ciekawe, również pierwszy raz w moim życiu nie miałem chandry popowrotowej, związanej z tym, ze się wraca z niezwykle ciekawego, bogatego we wrażenia życia, do w sumie niezwykle nudnego i przewidywalnego świata – moja aklimatyzacja przebiegła niewiarygodnie szybko i łagodnie. Pierwsze wrażenia, kiedy pierwszy raz położyłem się w pokoju do łóżka były takie - ale tu jest cholernie zimno i jak tu jest cholernie cicho. Tam zawsze było głośno i zawsze było gorąco. Generalnie to ten wyjazd był przeze mnie zupełnie inaczej przyżywany niż wszystkie pozostałe, nie da się tego opisać, jedyne co mi przychodzi na myśl to to, że odczucia z nim związane są bardziej wewnętrzne niż zewnętrzne.
Cóż by tu jeszcze napisać więcej. Może ku przestrodze napisze o całej masie niepotrzebnych rzeczy, które ze sobą zabrałem:
- śpiwór (śpi się pod prześcieradłami w hotelach, albo kocem)
- karimata (z tego co pamiętam raz jej tylko użyłem do spania w pociągu, poza tym siedziało się na niej podczas alkoholowej konsumpcji, oceniam, że to zupełnie zbędny bagaż)
- miałem dwie pary długich spodni (jedna zupełnie zbędna)
- sweter (kompletnie nieprzydatny w tropikach)
- miałem 5 czy 6 par skarpet (wystrarczyłaby jedna, zwykle sie chodzi w sandałach, więc skarpety są zupełenie zbędne)
- miałem zmieniacz napięcia, coby ładować baterie w aparacie, na miejscu okazało się, że to ważące ponad kg urządzenie jest zupełnie zbędne, ale to już moja osobista porażka)
- kangurka (użyłem jej tylko na Fansipanie - mogłem się zatem bez niej obejść)
- kompas (kompletnie niepotrzebny - ani razu go nie używałem)
- dwa kremy do opalania (mi się nie przydały, bo nie lubię się nimi smarować, więc jeden to świat i ludzie)
- chyba też wziąłem za dużo lekarstw (jednak licho nie śpi i te zawsze mogą się przydać, zatem to wedle własnego uznania)
To tyle z tego co sobie po dwóch miesiącach przypomniałem, może komuś, kto tu kiedyś zajrzy, to się przyda przy pakowaniu plecaka w taką podróż.

Zamieszcze jeszcze ceny wybiórczych produktów, to dla ludzi, którzy planują się wybrać w tamte strony, jak też zaproszenie do udziału w dwóch wyprawach do Ameryki Południowej w przyszłym roku. Może ktoś z Was będzie reflektował, albo poleci to swoim znajomym.

Przepraszam za spóźnione zakończenie tego bloga. Jendak to opóźnienie najdobitniej świadczy o tym, że pisałem go głównie z myślą o sobie. Wyszedł z tego niezły pamiętnik. Nie wiem, czy następnym razem będę blogował, jednak muszę przyznać, że sprawiło mi to dużo frajdy, a szczególnie czytanie Waszych wpisów, których nie było zbyt wiele. Teraz już wiem, że czytało go dużo więcej ludzi, niż to można było wywnioskować po ilości wpisów. Jednak to tym wpisującym najbardziej chciałbym podziękować za słowa wsparcia i otuchy, a szczególnie za mobilizację do pisania, w często naprawdę mało sprzyjających okolicznościach.
WIELKIE DZIĘKI DLA WAS I DO ZOBACZENIA GDZIEŚ NA SZLAKU WIELKIEJ PRZYGODY.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Powrót do Polski

To cały mój dobytek
Słynna Khao San żegna nas deszczem.

Rano okazało się, ze nie możemy już nigdzie wymienić kasy, bo wszystkie kantory są zamknięte. Tak też wczoraj myślałem, że będzie, ale Gutek mówił – no co Ty – tutaj kantory otwierają już o 7.00 rano. Teraz trzeba było chodzić o suchym pysku, wreszcie zdecydowaliśmy się wejść do jednej restauracji przy naszym hotelu na kurczaka z ryżem i zapłacić dolarami. Baba się z wielką łaską zgodziła i policzyła nam lichwiarski kurs. Zgodziliśmy się tylko dlatego, bo nie mieliśmy wyjścia i nie chcieliśmy się udawać w przeszło dwudziestogodzinną podróż z pustym brzuchem. Zasiadamy do stolika zaraz po tym, jak prosto w oczy powiedziałem właścicielce, co tak naprawdę o niej myślę. Na szczęście jesteśmy obsługiwani przez sympatyczną kelnerkę, która wyraźnie nas kokietuje. Pewnie nie wie, że wyjeżdżamy, a może wie i właśnie robi to specjalnie. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, przecież spieszę się na samolot.

Na lotnisku jesteśmy jeszcze na tyle wcześnie, że po oddaniu bagażu postanawiamy wyjść na zewnątrz. Po opędzeniu się od permanentnie tam stojących naganiaczy, schodzimy na dół. Gutek gra na gitarce a ja delektuje się ostatnimi chwilami w Azji. Znajdując się w tym samym miejscu co w momencie naszego przyjazdu, stwierdzam, że jest jakoś chłodniej (mam na sobie sweter). Gutek mówi, że albo się przyzwyczailiśmy albo faktycznie jesień idzie i jest nieco zimniej, niż wtedy kiedy tu staliśmy pierwszy raz. Po wejściu na pokład samolotu, okazuje się, że na zewnątrz jest 38 stopni, więc jak na nasze polskie warunki to po prostu upał. Jednak te dwa miesiące w Azji wpłynęły na nasze organizmy w dość znaczący sposób.

Lot przebiegał bez większych ekscesów, choć lecieliśmy z dzieciakiem w samolocie, który kompletnie zdominował swojego tatusia – machomana. A mianowicie przyjął taktykę zachowywania się tylko wtedy grzecznie, kiedy tatuś chodzi z nim po samolocie, a jeśli nie i oddaje go mamie to od razu jest pisk, płacz i wielkie larum. Ja się jakoś do tego przyzwyczaiłem, ale Gutek nie mógł tego znieść. W pewnym momencie nawet mu doradziłem, żeby zakończył swoje cierpienia i ostentacyjnie poprosił o dzieciaka, udał się z nim do toalety i spuścił go w kiblu. Mając już chyba natłok przeżytych wrażeń z ostatnich dwóch miesięcy Gutek nie skorzystał z mojej porady. W tak przyjemnej atmosferze dowlekliśmy się do zimnych i pochmurnych jak diabli Helsinek. Postanowiłem zaopatrzyć się jeszcze w pokładową Coca cole i hura do tranzytowego przejścia. Tam kolejna kontrola i okazuje się, że nie mogę mieć żadnych napojów, nawet Coli, która ewidentnie pochodzi z samolotu i w żadnym innym miejscu na świecie jest nie do nabycia. Ale co tam, ku uciesze i zdziwieniu innych współpasażerów opróżniam zawartość puszeczki i idziemy dalej. Najbardziej cykałem się o gitarę, jednak okazało się, że nie było z jej przewiezieniem żadnego problemu. W samolocie do Warszawy, już do luku nad siedzeniem nie można jej było włożyć, bo była za wielka, ale za to mogłem przyczepić ją pasami przy innym fotelu bo było dużo wolnych miejsc. Nawet wystartowaliśmy przed czasem, bo wszyscy wcześniej się zjawili na pokładzie a nie było nas więcej niż 20 osób. Po wypiciu paru wódeczek (niestety nie mieli żubrówki, a miałem na nią ochotę) zagadnąłem stewardessę o to, aby zapytała się pilotów, czy mogę zajrzeć do ich kabiny. Nie wiem czy to zrobiła, bo miała nad sobą nieprzyjemnego i niezwykle buraczanego dziada, którego pewnie musiała zapytać najpierw. Po paru minutach wróciła i oznajmiła, że nie ma takiej możliwości, piloci się nie zgodzili. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, bo wyglądali na wyluzowanych i sympatycznych gości. Tylko ten pieprzony dziad pewnie nie pozwolił jej nawet zapytać. Nic to, trzeba zapić koleją wódeczkę i po chwili jesteśmy na Okęciu. Temperaturą zewnętrzną 15 stopni Celsjusza. No cóż, upał to nie jest, ale też to nie Tajlandia, tylko Polska. Odbieramy bagaż i wychodzimy. Tutaj kolejna niespodzianka czeka na Guta. Otóż okazuje się, że wyszła po niego jakaś dziewczyna, której się kompletnie nie spodziewał. Zważywszy na późną porę i to, że mógł ją widzieć kilka miesięcy wcześniej ostatni raz i wtedy jej powiedzieć o dacie swojego powrotu, możecie sobie wyobrazić jego zdziwioną minę. A tym bardziej jego brata, który po nas wyjechał i też patrzył z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami. Nie dość, że na blogu się naczytał tego i owego, to jeszcze ledwo braciszek postawił nogę na ojczystej ziemi a już dziewczyny ustawiają się do niego w kolejce. Tego już było za wiele, nie bardzo było jak na niego czekać, więc amorom szybko trzeba było powiedzieć stop. Siedzimy już razem w samochodzie i ku swojemu skolei totalnemu zdziwieniu konkluduję, że była to dziewczyna o której Gutek w ogóle mi wcześniej nie opowiadał. A to Ci dopiero historia, po przegadaniu dziesiątek nocy na wszelkie możliwe tematy, myślałem, że wiem już o wszystkich jego dziewczynach, okazało się, że jednak nie.

Brat Guta oczywiście jest ciekaw jak było, ten tylko odpowiada coś w rodzaju, wszędzie dobrze gdzie nas nie ma i dojeżdżamy do Żyrardowa. Szybko udaje się do domu, bo jest już dobrze po 23 a ja na rano przecież do roboty. Jedyne o czym teraz marze to gorąca kąpiel, a tu się okazuje, że jest remont wodociągów i ciepłej wody nie będzie przez trzy tygodnie. Ależ jestem tym faktem wkurzony. Po krótkiej rozmowie z mamą, zjedzeniu kolacji i rozpakowaniu kładę się wreszcie do łóżka. Nie mogę uwierzyć, że leże w swoim czyściuteńkim łóżku. Jednak szczególnie dwa wrażenia są niesamowicie silne, a mianowicie ogarniająca mnie cisza i niesamowite zimno w pokoju. To coś nowego, trzeba będzie do tego przywyknąć.