czwartek, 31 lipca 2008

A to zdjecie w stylu Bartka Pogody, powinno byc robione w pokoju hotelowym, chyba jednak mamy zbyt bujna na to fantazje:)
Uwazajcie, zebyscie kiedys nie musieli wygladac zza takich kratek:)
Czy to mnie czeka na koncu mojej drogi.
Muzea wieziennictwa upodobalismy sobie najbardziej.
Zwykle zycie ulicy Hanoi.

Juz jestesmy w Hanoi, bawimy sie tak wesolo, ze nie mam czasu na szczegolowa relacje. Na pewno zamieszcze cos pozniej, na razie tylko kilka zdjec z tego uroczego miasta.

środa, 30 lipca 2008

Hue

W autobusie do Hanoi, czy widzicie jak ta latynoska zerka na swoj obiekt pozadania?
A oto i palacowe budowle.

Brama wejsciowa do kompleksu palacowego w Hue - jedna z wielu.
Rozslawiona przez Lonely Planet Cafe on the Wheels in Hue, w ktorej nie omieszkalem umiescic na scianie napisu - Wiskitki Gora!!!
Kultowa czynnosc penetratorow!
Nowe miasto, nowe wrazenia. Najpierw udalismy sie na piwko, byl taki upal, ze nie dalo sie inaczej. Po posileniu sie tym szlachetnym trunkiem postanowilismy uderzyc z grubej rury i zaatakowac sama Cytadele. To odwazne posuniecie, bo Cytadela jest ogromnych rozmiarow. Po dotarciu pod jej bramy i zorientowaniu sie w cenach wstepu, Lukaszek odrazu ja sobie odpuscil. Ja z Gutem zdecydowalismy sie na spenetrowanie tego kompleksu. Byla warta tego. Jest to ogromny kompleks, w ktorym kiedys, tzn. glownie w XIX wieku mieszkali wladcy tego panstwa. Zwyczajni ludzie nie mieli w ogole wstepu do srodka, zeby chronic przebywajace tam niewiasty przed zalotnikami sposrod sluzby mogli tam przebywac tylko eunusi. A teraz po wykupieniu biletu moze wejsc tam kazdy. Jest to potezny obiekt, mozna sie niezle zmeczyc podczas jego eksploracji. Jednak architektura jest wspaniala. Nie jest oryginalna, bo podczas wojny budynki zostaly doszczetnie zniszczone. Jednak pozniej je wiernie odrestaurowano i teraz turysta moze poczuc atmosfere sprzed 150, badz nawet wiecej. Czesc jest odbudowywana do dzis, a wiekszasc kompleksu zostala odbudowana na przestrzeni ostatnich 20 lat, zatem jest to z pewnoscia lektura obowiazkowa.

Po odwaleniu tego obiektu, kompletnie wypluci wrocilismy do hotelu. Jak juz sie wykapalismy to przyszedl czas na debaty co poczac z tak swietnie sie zapowiadajacym wieczorem. Powiedzialem, ze tak glupio byc w Wietnamie i nie pic miejscowej wodeczki marki Hanoi. Nawet nie wiedzialem w co sie laduje. Chlopaki podchwycili temat i sie zaczelo. Wodeczka jest tutaj sprzedawana w starych poczciwych 750ml flaszkach po cale 4 dolary za kazda. Zatem wiecie, ze po oproznieniu jednej zaraz udalismy sie po druga. W miedzyczasie napatoczyl sie Szwed z trzecia 300ml i zaczelo sie balowania. Akcja dzieje sie na korytarzu hotelowym. Wiec caly hotel chcac nie chcac uczestniczy w polskim swiecie. A swietowanie bylo mocne, kazdy odowiadal jakies historie z bogata intonacja dzwiekowa. Szwed przyznal nam sie do swojego wielkiego problemu. Okazalo sie, ze przelecial kurwe w Bankoku i zlapal jakies swinstwo, spuchly mu jaja i bardzo go bola. Kupil sobie jakis antybiotyk i jest lepiej, ale jak pokazal jak bardzo go bolaly jaja wykrzywiajac gebe w niesamowitym grymasie to lzy mi pociekly po polikach ze smiechu. Myslalem, ze sie zwale z krzesla na podlage, a sytuacja byla nie do smiechu dla Szweda. Bylismu juz niezle wstawieni, doszlo do sprzeczki, ale na szczescie bez mocnego zakonczenia. Chlopaki zalagodzili sytuacje.

Rano wszyscy nas kojarza w hotelu i wspominaja o nocnej imprezie. My udajemy, ze o niczym nie wiemy i w ogole nie slyszelismy odglosow zadnej imprezy. Idziemy na sniadanie, opowiadamy sobie jakies historie. Zacytaje Wam tylko jedno zdanie z historii opowiadanej przez Lukasza:

- A mialem wtedy ze soba taki 18% napoj z Czech co sie nazywa Vermuth.

Niezle co? Stwierdzilem, ze to piekne wyznanie prawdziwego alkoholika.

Dobry byl tez moment z handlarzek okularami. Ja jak zwykle wyjalem swoje trzy pary i chce mu wcisnac. ten oczywiscie nie chce o niczym slyszec, ja mu na to, ze to kokulary z Paryza za 25 euro i moge sie wymienic na 3 zapalniczku Zippo jakie on ma w swojej ofercie. ten oglada ale sie nie zgadza. Jak to w Azji napatoczyl sie jakis miejscowy facet na ulicy. Oglada okulary i pyta czy moze je zabrac pokazac komus. Znika i pochwili przylazi, kupuje trzy zapalniczki i sie zamieniamy. Okulary kupilem na rynku w Zyrardowie, wiec fun byl niezly.

poniedziałek, 28 lipca 2008

Hoi An

A takie abazury tu sprzedaja, slicznie to wyglada, szczegolnie po zmroku, fajnie by bylo miec cos takiego w ogrodzie, tylko trzeba sobie najpierw sprawic ogrod.
Na wypozyczonej kolarce:)
Plaza

Siedza Wietnamki i gadaja!
Pije orzezwiajacy napoj wycisniety z trzciny cukrowej - wysmienity; w zakupionym na targu kapeluszu:)
Mieszkanka Hoi An

Dzis dotarlismy do tego miasteczka z samego rana. Jest po prostu cudowne. Nie mozna odwiedzic Witnamu tu nie zagladajac. Miasteczko jest co prawda turystyczne, jednak nawet ten fakt nie jest w stanie zburzyc jego fantastycznej atmosfery. Tworzy ja przede wszystkim niezwykle stara kolonialna architektura. Domki sa stylowe, niewielkich rozmiarow, z przepieknymi zdobieniami i niezwykle wschodnimi dachami. Jest przeslicznie, chcialoby sie tu zostac dluzej, ale niestety jeszcze duzo przed nami i jutro musimy stad wyjezdzac, pedzic dalej.

Jednak po zwiedzeniu miasta i znalezieniu taniego hotelu udalismy sie z Lukaszem na targ. Kurcze, znowu uleglem swojej manii zakupowej. Tym razem kupilem kapelusz, dwa krawaty, jakies apaszki dla mamy i nie pamietam co tam jeszcze. Jak tak dalej pojdzie to bede musial kupic mula zeby tachal to wszystko, co tutaj gromadze. Lukaszek sie smieje, ze jeszcze powinienem sobie sprawic garnitur na miare i bylby komplet.

Potem wynajelismy rowery i pojechalismy w miasto, ktore jest niewielkie pod wzgledem obszaru. Jednak jest polozone daleko od morza, bo 5 km, wiec wypozyczenie rowerow jest wskazane. Jadac nad morze chcialem zebysmy sie poscigali, ale chlopaki najwyrazniej byli tak padnieci od panujacego upalu, ze nie podjeli rekawicy.

Morze - to kolejna opowiesc. Smialo moge stwierdzic, ze jest tu najpiekniejsza plaza jaka widzielismy do tej pory podczas naszej podrozy. Wielka piaszczysta plaza, z palmami na brzegu, a woda jest cieplusienka, ide o zaklad ze na pewno cieplejsza niz na krytych basenach. Mowie wam - taka kapiel to fantazja, ktora potrafi przerwac przeplywajaca czasem meduza, ale na szczescie te plywajace przy brzegu sa niewielkich rozmiarow, wiec ich oparzenia nie bola az tak bardzo.

Po kapieli oczywiscie udalismy sie na obiad z piwkiem. Czekajac na posilek jak zwykle oddalismy sie komentowaniu otoczenia. I jak zwykle to niestety ja ku uciesze chlopakow komentowalem najwiecej. Widze jakas Wietnamke podchodzaca do knajpy z bialasem,. ktora zamaszyscie kreci biodrami, wiec mowie:
- e zobaczcie te laske, w ogole nie ma cyckow, a jak dokazuje.
Ci w miedzyczasie podchodza, a ja widze, ze jej chlopak wzial mnie na oko, wiec nie baczac na nic dalej kontynuuje,
- e a ten spaslak co sie tak gapi, chyba dawno w dziob nie dostal, no podejdz tutaj kolego, podejdz,
Ten szybko odwraca glowe i odchodza siadajac gdzies w koncie lokalu.
Komentarza oczywiscie nie bylo konca ale im juz odpuscilem. Siedzielismy tam jakas godzine, az przyszlo do placenia rachunku. Widze, ze towarzystwo cos gada z kelnerka pokazujac w nasza strone, jest jeszcze z nimi jeden Wietnamczyk. Stwierdzam, ze chyba faktycznie szukaja z nami zwady, wiec tym razem ja biore Wietnamczyka na oko i zaczyna sie wojna nerwow. Juz caly bar widzi, ze gapimy sie na siebie i atmosfera nabiera rumiencow. Sam jestem zdziwiony tym, ze Wietnamczyk nie wymieka i mysle, ze chyba jednak akcja sie rozwinie. W kulminacyjnym momencie jego wietnamska kolezanka zwraca sie do nas czysta polszczyzna:
- skad jestescie?
Mi kompletnie kopara opada, bo nie dosc, ze wyglada jak Wietnamka to w jednej chwili przypomnialem sobie komentarze pod jej adresem i tego kolesia sprzed godziny. Cholernie mi jest glupio, ale co mam zrobic musze trzymac fason. Dziewczyna okazuje sie byc studentka z Polski, w ktorej spedzila 20 lat. Jest z chlopakiem Polakiem i jeszcze jednym wietnamskim kolega, tez studentem z Warszawy. Ale jaja, siadamy i gadamy. Dziewczyna jest bardzo ladna, wiec tym bardziej mi jest glupio, no ale co, za pozno zeby jeszcze swoje wyglupy jakos naprawiac. Wiec umawiamy sie na piwko w Polsce i po prostu sie zmywamy. Ale swiat jest maly.

A na koniec nauczka od Wietnamskiego kolegi, ktory jest imigrantem w Polsce i ma swoja firme. Ale nie tym mi zaimponowal, ale tym, ze ja od paru ladnych lat wspinam sie po gorach i chodze po jaskiniach a nigdy nie bylem w Jaskini Mietusiej i Czarnej w Tatrach, a ten koles byl.

niedziela, 27 lipca 2008

Nha Trang zwiedzanie miasta

Dwulitrowy dzbanek piwka sie leje.
Przecietna ulica w Nha Trang
Budda caly czas rzuca okiem na miasto, sprawdza czy wszystko jest pod kontrola.

Takwyglada tutaj cmentarz, nie to co w Polsce - kupa grobow i na Wszystkich Swietych ogromne wiazanki i niezliczona ilosc zniczy.
Przy posagu spiacego Buddy.
Niezly czad z tymi sfastykami!


Okazuje sie, ze jak w kazdym turystycznym miescie nie ma tu nic ciekawego. Jednak zapieprzamy przez cale miasto do jakiejs buddyjskiej swiatyni. Po drodze mijamy kosciol katolicki, oczywiscie jest zamkniety, ciekawe co robia w tym czasie ksieza, ja mowie, ze pewnie zlopia piwko, a Lukasz - co ty, na pewna rzna panienki. No nie wiem jak jest ale swiatynia buddyjska okazala sie otwarta. Najlepsze jest to, ze pierwszy raz spotkalismy wyeksponowana sfastyke na na klacie Buddy, nie wiem co to moze oznaczac, ale wyglada to niesamowicie. Potem udalismy sie tradycyjnie na piwo, jakos nie moge zapanowac nad tym Lukaszem, niby tylko jedno a zlopie jedno za drugim, ale jokos sie powstrzymalismy i po wypiciu 6 litrow opuscilismy lokal, tylko dlatego, ze Lukasz nie pije:). Znalazlem tandem do wynajecia, wiec teraz idziemy cos zjesc a potem wynajmujemy tandem i hola w miasto. To dopiero bedzie bal!

Nha Trang

Nurkowanie z butla to jest dopiero cos, trzeba zrobic kurski.


Taka pianka jest niezla, nie przepuszcza wody, trzyma cieplo i sama unosi cialo na wodzie.

Prawda, ze pieknie?

Przypomnial mi sie film o parze udajacej na nurkowanie, ktora zezarly rekiny, nie pamietam tytulu.
A o to i autorka ponizszego zdjecia.

Miejscowy Geschefciarz pozuje do zdjecia w kompletnie zalanym Sajgonie.To zdjecie zostalo zrobione przez profesjonalna Pania fotograf,ktora jest juz od roku w podrozy po Indochinach. Pieniadze na podrozowanie wlasnie czerpie z fotografii.O kurde, przejazdzka autobusem sypialnym to niezle przezycie, miejsca nie jest tak duzo jak w pociagu, oraz lezanki nie sa tak wygodne. Glownie dlatego, ze z powodow oszczednosciowych sa pod kontem a nie poziomo, zatem nie mozna sie wygodnie na nich ulozyc. Jednak na pewno jest to lepsza opcja niz podrozowanie zwyklym autobusem z miejscami siedzacymi.

Jak tylko przyjechalismy na miejsce to odrazu udalismy sie na nurkowanie. Nawet nie bylo czasu na sniadanie, ale to i dobrze bo na lodzi mozna bylo przekasic co nieco. Bylo sporo bananow, arbuzow i ananasow, poza tym byl posilek w porze lunchu. Wreszcie robimy cos o czym marzylem od dawna. Nurkowanie jest zdecydowanie jedna z najpiekniejszych rzeczy jakie do tej pory robilem. Chyba sobie zrobie kurs nurkowy i bede jezdzil na wypady nad Morze Czerwone, wiec Pawelek sie ucieszy, wreszcie bedzie mial kompana. Co jest w tym takiego fantastycznego? Mnie najbardziej fascynuje ta watla granica lustra wody, ktora oddziela dwa zupelnie rozne swiaty. Wystarczy sie zanurzyc pod wode, spojrzec przez maske i widzi sie cos zupelnie niewyobrazalnego. Cala palete kolorow, w postaci raf kolarowych, roslin, czy przeplywajacych ryb. To wszystko jest na wyciagniecie reki, to tak jak by sie ogladalo film, z ta tylko roznica, ze jakas niesamowita sila wessalaby nas do srodka ekranu i moglibysmy sami rezysorowac ten spektakt, bo to przeciez od nas tylko zalezy, w ktorym kierunku poplyniemy. Okoliczne rafy sa przepiekne, oczywiscie nie umywaja sie do tych, ktore widzialem w Egipcie, ale mozna sie jednak nacieszyc nimi dosyta, szczegolnie w przypadku takiego nurkowego laika jak ja.

Teraz moze napisze cos o samym miejscu. Moze choc troszke poczujecie ten klimat ze zdjec. Wyglada to naprawde przeslicznie. Wystajace male skaliste wysepki ze srodka ocenanu, pokryte zielona roslinnoscia i niebieska, krystalicznie czysta woda. To wszystko tworzy cos tak pieknego i jednoczesnie tak dla nas egzotycznego, ze czlowiekowi nie chce sie stad wyjezdzac. Jednak nie o egzotyke tu chodzi ale o sam fakt, ze mi zawsze podobaly sie takie miejsca. Sporo w zyciu juz widzialem podrozujac, ale niezwykle rzadko trafialem do takich miejsc, w ktorych chcialbym zamieszkac. To miejsce moge do takiego zaliczyc, nie wiem czy akurat ta miejscowosc, ale jedna z takich malych wysepek gdzies zagubionych w oceanie, otoczonych rafami koralowymi. To jest faktycznie fantastyczna perspektywa. Widok tak piekny i klimatyczny, ze chyba do konca zycia czlowiek by sie nim nie znudzil. Kto wie? Kto wie? Moze kiedys bedzie mi dane zamieszkac w takim miejscu, albo jeszcze bardziej ekscytujacych.

Z rozmow Polakow przy kawie, bo teraz nie pijemy, tzn. nie pijemy duzoJ
Lukasz opowiadal o ksiazkach jakie przeczytal o tematyce marynistycznej w swoim zyciu, jest tego troche, noi tematyka bardzo wciagajaca. Bo ksiazki glownie traktuja o wyczynach bardzo dzielnych ludzi, ktorzy przemierzali swiat na malych lodziach, walczac z zywiolem, brakiem pieniedzy, zdrowiem, czy sprzetem. Opowiedzial anegdote o polskim zeglarzu - Urbanczyku z Gdanska, ktory zamieszkal na stale w Stanach i na polu zeglarskim mial wspanialem osiagniecia. Kiedys ktos sie go zapytal:
- jak Pan to robi, ze jako imigrant osiagnal Pan wiecej, niz przecietny obywatel, ma Pan zone, rodzine, pieniadze i jeszcze podrozuje Pan po swiecie?
- to proste odpowiedzial, ja po prostu wiem czego che i koncentruje sie tylko na tym aby to osiagnac.
Swietna puenta. Moim zdaniem bardzo wazne wlasnie jest to zeby wiedziec czego sie chce, a juz sama realizacja nigdy nie jest tak trudna jak na poczatku sie wydaje. Oczywiscie pozniej jest jeszcze bardzo wazna determinacja w dazeniu do celu i wiara w ostateczny sukces, obydwie te cechy charakteryzowaly Polanskiego – to skolei moja ulubiona postac.

Dobra dosc juz bajdurzenia. Okazalo sie, ze musimy zostac jeden dzien dluzej w tej miejscowosci, bo nie bylo juz dla nas miejsc w autobusie. Nie usmiecha nam sie to bo jest to miejscowosc typowo turystyczna, wiec nie taka jakie lubimy najbardziej. Drugi raz na nurkowanie nie plyniemy, dzis sie strasznie spalilem na sloncu, juz mi dwa razy schodzila z plecow skora, ten krem w ogole nie dziala, ale tak to jest w slonej wodzie, czlowieka lapie momentalnie. Od teraz zaczynam na powaznie na to slonce uwazac.

piątek, 25 lipca 2008

Delta Mekongu ciag dalszy.

A tak rosna banany, mozna je rekami zrywac, ale smakuja niemal identycznie z tymi, ktore sa dostepne u nas.
Mekong.

Susza sie placki zrobione z ryzu, z ktorych potem wycina sie drobniutki makaron.
Wodna transakcja.
Ladnie co?Tak sie tu zyje, w dorzeczu Mekongu, ludzie zarabiaja nie wiecej niz 50 dolarow miesiecznie. Przewodnik mowi, ze nie potrzebuja pieniedzy, bo maja warzywa i owoce w ogrodku i ryz, ktory sami uprawiaja i ktory stanowi podstawe ich cocedziennej diety. Nie sa ludzmi bogatymi ale sa szczesliwi, zupelnie inczej niz ludzie z duzych miast - mowi przewodnik. Ciekawe co? U nas przeciez jest podobnie.











Mozna powiedziec, ze drugi dzien wycieczki nieco nas rozczarowal. Floating market okazal sie byc innym niz sie spodziewalismy, bo byl zapelniony wielkimi lodziami i sprzedaz na nim opierala sie glownie na hurcie a nie detalu. Polega to na tym, ze male lodzie podplywaja, zapelniaja sie owocami czy warzywami i plyna dalej do miasta, zeby uplynnic towar. Zwiedzilismy tez zaklad produkcyjny makaronu, powstajacego z ryzu. Jak tez bylismy w fabryce, w ktorej ryz przetwarza sie do postaci, w ktorej nadaje sie do sporzycia. Zaklad bardzo przypominajacy swoim wnetrzem stare polskie mlyny. Najciekawsza okazala sie chyba zwiedzona wietnamska wioska i widoczki okoliczne podczas samego splywu. Powstalo z tego pare cennych fotek, a reszte dnia spedzilismy w autobusie i czekajac na przejsiu promowym. No, ale tak to jest, podrozowanie jest piekne, jednak ma swoja cene. Teraz jedziemy do Lukasza, do Nha Trang, takiego miejscowego kurortu. Lukasz juz mnie straszy, ze jazda wykupionym przez nas megadrogim autobusem (z miejscami sypialnymi - pierwszy raz w zyciu bede takim jechal) w cale nie jest tak komfortowa. Podobno jest bardzo malo miejsca. No nie ma co sie dziwic w koncu tu wszystko ma azjatycki size - nawet condomy, wiec co tu gadac o autobusach. Mam jednak nadzieje, ze jakos to bedzie, bo wykupilismy bilet laczony do samego Hanoi. Polega to na tym, ze po drodze zatrzymujemy sie w trzech miejscowosciach na tyle na ile chcemy, mamy w tym trzy nocne przejazdzki, zatem warto by bylo miec mozliwosc jakiegos zdrzemniecia sie.

Zmieniajac temat, to nie pisalem o tym, ze w Sajgonie spotkalismy polska rodzinke podrozujaca po Azji. To wlasnie oni doradzili nam wziecie tego autokaru i odradzali branie tanszego z miejscami siedzacymi. Ale nie to jest wazne. Rodzinka sklada sie z mamy, taty i dwojki dzieciakow, w wieku mysle okolo 13-15 lat. Zwiedzili juz prawie caly swiuat, co roku tak wyjezdzaja na 2 miesiace w rozne miejsca swiata. Bardzo przyjemnie sie z nimi gadalo. Acha i nie sa milionerami, wykladaja cos tam na politechnice. Kazde z nich ma sporoa nadwage, a mimo to z usmiechem na ustach realizuja swoje marzenia. Postawa godna nasladowania, bardzo mi sie spodobali.

czwartek, 24 lipca 2008

Mekong

A na brzegu las tropikalny.



Mekong

W objeciach pytona, bardzo przyjemne zwierze.











Operator jednej z naszych lodzi.










Dzis przyszedl czas na Mekong, ale tym razem nie ten do picia. Lukasz zrezygnowal, stwierdzil, ze plyniecie po Mekongu to dla niego zbyt duza pokusa na szlaku trzezwosci, przeciez wystarczy zanurzyc kubek i caly jest wypelniony Mekongiem. Zatem udalismy sie sami z Gutem. Zaczelo sie od miejsca gdzie robia cukierki z kokosa, ludzie ode mnie z pracy wiedza o jakie cukierki chodzi, bo Edzia przywiozla je ze swojej podrozy po Indochinach. Sa po prostu genialne, tym bardziej, ze tu w ogole prawie nie jemy slodyczy, wiec smakowaly tym bardziej dobrze. Potem zwiedzalismy kolejne wyspy. Bylo spotkanie z prawdziwiym pytonem, ktory byl jeszcze dzieckiem bo wazyl zaledwie 12 kg, dorosle osobniki potrafia przekroczyc 100 kg. Bylismy tez w owocowym ogrodzie, gdzie nas uraczyli roznymi miejscowymi owocami przygrywajac na miejscowych instrumentach i dajac pokaz mozliwosci wokalnych. Noi oczywiscie sporo plywania po roznych zakamarkach delty Mekondu, roznymi typami lodzi. Byl to dla nas relaks i przyjemnosc. Potem przyszedl czas na wodke ryzowa i zwykla, zapijana piwkiem i tak wieczorek nam tu uplywa. Wychodzac na miasto z hotelu, Gutek stwierdza, ze warto by bylo chociaz wiedziec gdzie jestesmy (chodzi o nazwe miasta, ktorej nie pamietam dokladnie), ja odpowiadam, ze po co, zawsze wiemy a tym razem jest fajnie, bo nie, chociaz to podobno milionowe miasto.

środa, 23 lipca 2008

Cu Chi Tunnels



Tak sie tu zylo kilkadziesiat lat temu, jeszcze teraz zostalo ponad 120 km takich tuneli, z ponad 250, jakie istnialy.
Niezla giwera co?
Pozostalosc po Amerykanach
Opisana przeze mnie dziurka.

Mnisi CaoDai

Jednak wczoraj dalem sie namowic Gutkowi na jakies piwko. Polozylismy sie spac dopiero o trzeciej i to tylko dlatego, ze Lukaszek nie pije, wiec nudzily go nasze gadki. Stwierdzil, ze sie kladzie i ma nas gdzies, bo sie musi wyspac. Wstalismy zgodnie z planem o 7.30, wyjazd na wycieczke mamy 8.10. Obudzil nas padajacy deszcz, chodzi oczywiscie o deszcz tropikalny, ktory nawet trudno nazawac ulewa. To po prostu istne urwanie chmury, ma sie wrazenie, ze to Armagedon. Jak sie stanie na ulicy, to tak jakby ktos na nas ciagle z kubla wode lal. Jednak zanim sie ubralismy i umylismy, nieco zelzalo, wiec do autokaru doszlismy w niezlych humorkach.
Zaczelo sie od swiatyni w Tay Ninh. Ciekawe miejsce, zwlszcza, ze trafilismy akurat na obrzadki modlitewne ludzi tam zamieszkujacych, a sa to wyznawcy niezwykle rzadkiej religii, jaka jest CaoDai. Uroczystosci sa niezwykle barwne i melodyjne, swiatynia jest sporych rozmiarow, ma 140 metrow dlugosci i 40 szerokosci, przy czym wnetrze dosc oryginalne i interesujace.
Jednak nie ona byla najwieksza atrakcja dnia dzisiejszego. Jechalismy przeciez do Cu Chi, gdzie mieszcza sie slynne na caly swiat tunele Viet Congu. Szczerze powiedziawszy nie za wiele sie spodziewalem po tej wycieczce. Myslalem, ze bedzie to typowo turystyczne i komercyjne miejsce. Jednak nastawilem sie na robienie fotek i zapamietanie jak najwiecej z tego miejsca dla mojego kolegi Michala, ktory pierwszy w ogole mi powiedzial o istnieniu tych tuneli. Na miejscu okazalo sie, ze moze i jest nieco komercyjne, jednak satysfakcja towarzyszaca samemu zwiedzaniu i eksplorowaniu tych tuneli nie jest mala. Na poczatku byl jakis film o zyciu w Wietnamie z 67 r, wiec jakosc tego filmu byla tak mizerna, ze trudno pozytywnie sie wypowiedziec o jego walorach poznawczych. Potem facet prowadzi nas do pierwszego wejscia do tunelu, ktore jest zamaskowane, tzn. jest pod liscmi z drzewa, faktycznie w ogole nie widoczne. Zabezpiecza je bardzo maly i waski wlaz, ktory sie podnosi i otwierta sie przed nami niezwykle waski otwor. Wchodzi tam maly Wietnamczyk, zeby zademonstrowac jak to funkcjonowalo i ze wejscie czlowieka jest tam w ogole mozliwe. Po czym nasz przewodnik zadaje pytanie, czy ktos ze zwiedzajacych ma ochote sprobowac. Jakos nikt sie nie kwapi, ludzie mysla, ze on zartuje, zreszta on chyba rzeczywiscie zartowal. Mysle sobie, przeciez jako stary grotolaz na pewno tam sie przecisne. Wiec nie zastanawiajac sie dlugo oddaje Gutowi moj aparat i wskakuje do srodka, Koles jest na maxa zdziwiony, przed chwila hardo do skoku namawial, a gdy po chwili znikam mu ze wzroku w ciemnosciach, wklada szybko za mna glowe i krzyczy, zebym nie szedl dalej. No dobra nie bede sie pchal, w koncu te tunele slynely z wielu mieszczacych sie tam zasadzek. Ten pewnie juz ich nie ma, ale facet przeciez nie bez powodu jest przerazony moim zachowaniem. Po zrobieniu paru fotek wylaze wiec z tej dziury. Czuje sie jak Jack Nicholson po otrzymaniu Oskara, otoz wszyscy gapie nachylaja sie nade mna i bezceremonialnie strzelaja fotki. Dalej idziemy ogladac pulapki konstruowane przez Wietnamczykow, czy uzywana przez nich bron i inne tego typu bajery. Wreszcie udajemy sie na strzelnice, a tu juz nie trzeba wykupowac calego magazynka, wystarzczy sie zrzucuc na 10 nabojow. Swietnie pomyslane, poza tym bez problemu mozna fotografowac. Kurde pierwszy raz jestem na takiej strzelnicy i widze jak ludzie wala z AK-47 albo M-16. Naprawde robi wrazenie, glownie huk wystrzeliwanego naboju. Jesli ktos nigdy tego nie slyszal nie bedzie wiedzial o co chodzi, filmy w ogole tego nie sa w stanie oddac. Pamietam scene z „Helikopter w ogniu" w ktorej jeden z zolnierzy strzelal nad gwowa drugiego, tak go przy tym ogluszajac, ze tamten stracil sluch. Wtedy sobie wyobrazalem, ze musi byc glosno, ale to trzeba uslyszec. Ludzie tacy jak ja, ktorzy nie sa przyzwyczajeni, po prostu zatykali uszy palcami. Wiec jakie musza byc odglosy prawdziwej wojny, walki, bitwy, to dopiero musi byc orkiestra!
Na koniec idziemy do tuneli, jest to fajnie zrobione, polaczony system korytarzy w ten sposob, ze mozna wyjsc w kilku miejscach po drodze. A zatem jest cos dla kazdego, tzn. dla tych, co chca chodzic dlugo i dla tych, co nie maja ochoty na dlugie eksploracje. Teraz jestesmy juz w hotelu i zadowoleni rozmyslamy o wrazeniach dnia minionego. Ja zasmakowalem w wycieczkach i jutro chce sie udac do Delty Mekongu w wersji dwudniowej. Chlopaki za to chca jechac nad morze do Hoi An. Juz im sie teskni za imprezkami, ktorych ja mam przesyt. Nie wiem, czy sie nie rozstaniemy na te dwa dni. Zaraz sie to okaze.