piątek, 4 lipca 2008

Wreszcie w podrozy.

Pamietam jak Lukasz ostatnio napisal na swoim blogu, ze podrozowanie byloby fantastyczne gdyby nie trudy samego przemiesczania sie z jednego miejsca na drugie. Wczoraj tego doswiadczylismy ze zdwojona moca. Dziesiec godzin w samolocie to nie w kij dmuchal przejazdzka. Kopary nam kompletnie opadlu jak sie okazalo ze siedzimy w otoczniu kupy malutkich dzieciakow. Tak jeszcze nigdy nie lecialem. Gut fakt ten krotko skomentowal:

- no to ladnie kurwa, juz sobie pospalismy,

Okazalo sie jednak, ze dzieciaki byly nadzwyczaj spokojne, jednak ze spaniem i tak mielismy klopoty, moze dlatego ze przeciez za chwile mielismy sie znalezc w upragnionym Bangkoku.
Lukaszek powiedzial nam jak dojechac do Khao San Road, dzielnicy tanich hoteli. Na miejscu jednak sie okazalo, ze ten autobus nie jezdzi z tego miejsca do ktorego nas skierowal. Najgorsze bylo to, ze nie moglem sie w ogole dogadac z nikim po angielsku, kazdy tylko proponowal nam taxe machajac do nas z kazdej strony. Upal byl odczuwalny. Z ciezkim plecakiem momentalnie bylem zlany potem. Wreszcie sie dogadalem z jakims kierowca, co nie jedzie na Khao San ale ma nas dowiezc do autobusu, ktory jest wlasciwy. Jedziemy z nim straszny kawal, koles zawozi nas na jakis terminal autobusowy nie kasujac kaski, tam sie okazuje, ze jedziemy na Khao za 40 bath, a mialo byc 200, wiec mila niespodzianka.

Brak komentarzy: