niedziela, 13 lipca 2008

Zwiedzania ciag dalszy.

Tym razem udajemy sie nieco dalej, przynajmniej tak nam sie wydaje. Jedziemy do oddalonego o 37 kilometrow od Sieam Reap kompleksu swiatynnego Banteay Srei, z trzema przepieknymi swiatyniami. Taka odleglosc w tuk-tuku to nielada wyzwanie, jedziemy tak dlugo, ze juz zaczynamy przysypiac. Wzajemnie sie obserwujemy i widziamy jak czasem ktorys z nas sie przebudza, w ostniatniej chwili chroniac sie tym samych przed wypadnieciem w pojazdu. Wyglada to nieciekawie, wiec postanawiamy ze soba gadac. Nie jest to proste, bo z Lukaszem jest coraz gorzej i z tego powodu wszystkich nas ogarnia nieco podly nastroj. Swiatynie sa faktycznie inne niz te wczesniej spenetrowane. A szczegolnie po tak dlugiej jezdzie, zwiedza sie je z przyjemnoscia, chociaz jest ogromnie goraco i pot znow leje sie z nas strumieniami. W drodze do jednej ze swiatyn, ktora okazala sie niczym wiecej jak tylko wydrazonymi w skale plaskorzezbami pod plynaca rzeka, zazywamy kapieli pod wodospadem. Lukaszek nie wchodzi ze wzgledu na noge, ale dla mnie i Guta jest to nie lada atrakcja, jak tez moment kiedy mozemy sie ochlodzic we wszechogarniajacym upale. Tutaj tez pierwszy raz mielismy doczynienia z dzungla, szlismy wprawdzie sciezka, ale nieco zszedlem z trasy. Chlopaki jednak nie chcieli sie daleko zapuszczac, tlumaczac sie brakiem odpowiedniego ekwipunku. Tu tez pierwszy raz zobaczylismy niewielkiego weza na wolnosci, ktory na nasz widok tak szybko czmychnal, ze nie zdazylem zrobic zdjecia. Powrot byl znow nurzacy, ale urozmaicilismy go sobie jedzeniem wylukanych przeze mnie przy drodze arbuzow. Musze wam przyznac, ze jadlem juz tu arbuzy w kilku miejscach i jestem nimi szalenie rozczarowany. Sa mniejsze niz w Polsce, smakiem zupelnmnie sie od naszych nie roznia, a ja spodziewalem sie ze beda podobne do tych, ktorymi sie zajadalem w krajach Bliskiego Wschodu. Niestety z tamtymi maja one wspolna tylko nazwe. W ogole nie jem tu tylu owocow ile myslalem, ze bede jadl. Wiekszosci owocow w ogole nie znam, nie sa drogie, ale tez nie sa zbyt smaczne, przynajmniej dla mnie. Najbardziej popularne sa tu: liczi, papaja, banany, tutejsze owoce cytrusowe, nieco o odmiennym smaku niz te dostepne u nas i jeszcze pare gatunkow takich nie dostepnych w Polsce.

W powrotnej drodze Lukasz zadecydowal, ze chce jechac do hotelu, bo sie zle czuje i nie da rady dalej zwiedzac. My troszke zmodyfikowalismy nasz plan i zamiast jechac do nastepnej grupy swiatyn – Roluos Group, to pojechalismy do floating villige. To co tam zobaczylismy przeroslo wszystko to, co widzielimy do tej pory. Bieda tu juz nie piszczy ale po prostu wyje – tak to podsumowal Gutek. Nie da sie tego opisac, trzeba to zobaczyc. Ludzie zyja tu w niesamowitym syfie, nedzy i ubostwie. Czesto mieszkaja w rozpadajacych sie lodziach na powierzachni nie przekraczajacej 5 metrow kwadratowych. Co jest interesujace, niemal kazda rodzina ma telewizor. To niesamowite, ze ci ludzie tu ogladaja Finaly Mistrzostw Swiata, czy Wielkiego Szlema. Sam czulem sie tym wszystkim przytloczony, przytlaczal mnie tez sam pomysl tej wycieczki. Bo wyglada to wszystko tak, ze wynajmuje sie lodz z kierowca i sie plynie przez taka wioske, jak sie chce zrobic fote to facet przystaje. A ludzie tam normalnie zyja, nawet szczegolnie nie zwracaja uwagi na zagladajacych im przez okana turystow. Robia zwykle czynnosci domowe, gotuja, piora, myja sie, odpoczywaja. Niby sielanka, jednak jak sie to wszystko widzi i porowna w myslach ze swiatem, ktory wszyscy znamy to trudno jest w to po prostu uwierzyc, ze takie miejsca w ogole istnieja. Niewatpliwa atrakcja bylo to, ze facet dal nam pokierowac swoja lodzia, a zatem jak tak dalej pojdzie to moze nawet posterujemy samolotem w tej podrozy. Udalismy sie jeszcze na miejscowa farme krokodyli, ale tam juz nie bylo nic specjalnego, ot po prostu kilkanascie krokodyli leniwie wyleguje sie na sloncu.

Potem jeszcze jechalismy na zlamanie karku, bo byla juz pozna pora, do swiatyn Roluos Group. Tam szybko je spenetrowalismy, co w naszym wydaniu ogranicza sie do obejscia kompleksu i cykniecia kilku fotek. Sam nie wiem jak ludzie moga to zwiedziac z przewodnikiem, chyba bym umarl z nudow. Po powrocie okazalo sie, ze z Lukaszkiem jest kiepsko, bo ma wysoka goraczke i juz nie moze normalnie lazic. Gut bral prysznic, a ten mi mowi, ze chyba ma malarie. Mi sie wydaje to malo prawdopodbne, bo wiem, ze przeciez bral leki na malarie, a poza tym malaria jebnela by go bardziej. No, ale nie jestem specjalista, mowie, ze w takim razie musimy jechac do lekarza, ten mi na to, ze wezmie leki i zobaczymy jak sie bedzie czul jutro a tymczasem jedziemy do stolicy.

Jesli tak to tak, wypijamy z Gutem nieco miejscowego Mekongu plus piwko i idziemy sie zabawic do diskkoteki. Bawilismy sie szalowo jak zawsze i wrocilismy na niezlej bani, zachaczajac jeszcze o hotelowy bar i bilarda, przy ktorym Gut zostal ograny 3 do kolka. Wstawalo sie naprawde ciezko, ale Lukasz zdal egzamin i nas obudzil.

2 komentarze:

Renia pisze...

Owocow to ty widze nie jadasz, ale za to lokalnych trunkow i piwka to sie nie wyrzekasz, co???

Tomek pisze...

dokladnie tak, ale to sie zmieni mam nadzieje:)