Na miesnym targu, smierdzi tak, ze wydaje mi sie, ze zaraz puszcze pawia, ale udaje mi sie to powstrzymac.
A tu mozna kupic troszke owocow.
Glowna droga Pailin.
Wreszcie ruszylismy dupy z Bangkoku, ale to co sie dzis wydarzylo to strasznie dluga historia, nie wiem czy mi wystarczy sily, zeby ja cala opisac. Zaczelo sie od tego, ze dyskutowalismy jak dojechac do Siem Rep, czyli miasteczka w poblizu Angkor Wat.
- najlepsze polaczenie jest z jakiegos biura tyrystycznego na Khao San mowie,
- dlaczego? Pyta Lukasz
- bo zawoza Cie do umowionego hotelu i na tym zarabiaja przewoznicy, wiec jest bardzo tani dojazd,
- tak, ale przechodzisz przez turystyczne przejscie graniczne, jedziesz zwykla szosa, jest nuda, zadnych atrakcji, odparowuje Lukasz,
- to jaka jest inna droga? Pytam,
- przez Pailin, z iskierka w oczach odpowiada Lukasz; Droga przez Poipet to przejazdzaka dla mieczakow. Przez Pailin nikt nie jezdzi, tam nie ma zadnych turystow, jest naprawde ostro.
- co znaczy ostro?, glupawo zagaduje,
- no, ze jest niebezpiecznie,
- no to jedziemy odpowiadam, a Gut mi wtoruje:
- no tak, przygoda czeka
Tak sie wlasnie zaczelo, postanowione, jedziemy przez Pailin. Lukaszek polozyl sie wczesniej spac, tzn. tak okolo drugiej nad ranem, my nie bylismy zmeczeni, wiec postanowilismy udac sie na miasto, zeby cos zjesc i napic sie piwa. Wrocilismy nad ranem, nie zdazylismy dobrze zasnac jak obudzil nas Lukasz.
Wstalismy a ten mowi, ze jedziemy na terminal i sprawdzimy polaczenia. Zobaczymy na miejscu jaki bedzie autobus i wtedy zadecydujemy jaka traska ostatecznie jedziemy. Zaswitala mi odrazu mysl w glowie, ze tam naprawde musi byc ostro skoro Lukasz jeszcze sie waha. Ruszylismy w traske i okazalo sie, ze jest akurat autobus tam gdzie chcemy jechac. Dojezdzamy do Chantegri, nie marnujac czasu w autobusie:) i szukamy dalszego polaczenia. Dosc szybko udaje nam sie wynegocjowac cene taxy na dalsza podroz i ruszamy. Podczas podrozy jest szereg niesamowitych historii zwiazanych z indochinami, ktorymi zabawia nas Lukasz, my potem zabawiamy go spiewem. Jest niezla faza, wykanczamy butelke tequilii i zaczynamy sobie uswiadamiac, ze wjezdzamy do dzungli i robi sie ciemno. Droga w pewnym momencie staje sie nieco gorsza niz wczesniej, ale ciagle jest asfalt, wreszcie docieramy na granice. Udaje nam sie przejsc ja bezproblemowo. Jednak nasz przewodnik oswiadcza, ze dalej jest Kambodza i on nie ma paszportu, wiec dalej nie jedzie. Jestem wkurzony bo umowa byla inna, jednak nastroje sa tak dobre, ze wyplacamy mu umowiona kwote i idziemy w kierunku Kambodzanskiej granicy. Tam oczywiscie celnicy chca nas wydymac na kaske, ale wiemy co i jak, wiec placimy ustawowy haracz.
No widac, ze jestesmy w innym swiecie, nie ma juz asfaltu, na granicy kreci sie masa jakis typow, jest ciemno. Podchodza do nas herlawie pytajac gdzie jedziemy. Nie gadamy z nimi. Pytam sie co robimy? Widze, ze Lukasz nie jest pewien odpowiedzi, ale mowi, ze moze przejdziemy sie dalej i zobaczymy jak sie rozwinie sytuacja. Pytam ile jest do Pailin jednego z nieznajomych, odpowiada 20 kilometrow. Coz mi pozostaje jak tylko mu uwierzyc. Jednak mowie: I don’t need a taxi i idziemy dalej. Dochodzimy do pierwszego sklepu i nabieramy ochoty na piwko. Podjezdza taxa i na nowo rozpoczynaja sie negocjacje, wreszcie jedziemy dalej, taka zapadla decyzja. Koles mowi, ze tu nie jest bezpiecznie, ale jesli chodzi o samo Pailin to jest ok. No dobra mowie, wiez nas prosto do jakiegos taniego hotelu. W trakcie jazdy rozpoczyna sie gadka, koles nieco opowiada o sobie i sytuacji w Kambodzy. Nie trzeba bylo dlugo czekac jak temat zszedl na plec nie znajdujaca sie w tym samochodzie. Droga jest oczywiscie bardzo wyboista. Zastanawiam sie, czy bedzie tu jeszcze jakis asfalt. Koles mowi, ze musimy zatankowac i podjezdza na stacje benzynowa, ktora sklada sie z kilku butelek po fancie wypelnionych paliwem. Na „stacji” zaglada do samochodu jakis podekscytyowany koles, pozdrawia nas przez szybe. Faktycznie wielu bialych tu nie zaglada, mysle sobie. Jedziemy dalej temat kobiet nabiera kolorytu, koles mowi, ze moze nam pokazac pare ciekawych miejsc. No ladnie, kolejny przewodnik nam sie trafil. Ale co, nie bedziemy go przeciez zniechecac do siebie:) Podjezdzamy do jakiegos miejsca, ktore wyglada jak barak zywcem wyjety z filmu „Noc zywych trupow”, tylko w wersji sredniowiecznej. Wychodzi do nas stara baba, koles cos jej tlumaczy i ta znika w baraku, ktory jest oswietlony w bozonarodzeniowe lampki i za chwile wychodzi z dziewczyna, ktorej zaden z nas nie dalby wiecej niz 15 lat. O kurde, mysle sobie tu juz nawet prawdziwi koneserzy pewnie wymiekaja. Ok, koles chyba zauwazyl niesmak na naszej twarzy, nie pytajac o nic, po prostu ruszyl i odjechal. Zawiozl nas jeszcze do jednego miejsca, ale nie widzac entuzjamu z naszej strony, przejechal obok niego nawet sie nie zatrzymujac. Szczerze mowiac, bylem bardzo rad z takiego obrotu sprawy.
Ciezko jest opisac to miejsce, ale jadac przez te tereny mialem wrazenie takie, jakbym sie przeniosl w czasie do sredniowiecza. Tylko na takiej zasadzie, ze przenioslbym sie wraz z moimi kumplami i samochodem, w ktorym siedzielismy. Droga praktycznie w ogole nie oswietlona, szutrowa (a nawet ciezko ja nazawac szutrowa, ot po prostu zwykla droga przez pola, czy dzungle), po bokach stoi pelno barakow z jakimis towarami, albo nie wiem z czym jeszcze. Nie sa to domy ale doslownie baraki, jakies budy, sklecone z metalu i wszelkiej masci innych przedmiotow. No dobra, koles dowozi nas do hotelu, ktory okazuje sie nadzwyczaj dobrym, ma 2 gwiazdki i sa w pelni zasluzone. Jestesmy zdziwieni jego standardem, ale to wlasnie jego standard zadecydowal, ze razem postanowilismy udac sie po piwko (wczesniej podjelismy decyzje, ze tylko jeden pojedzie, a dwoch zostanie pilnowac plecakow). To byla trafna decyzja. Koles nie wiezie nas do sklepu, tylko do duzego baru, w ktorym jest troszke ludzi a stoliki sa w odzielnych altankach i wszystko jest przystrojone choinkowymi lampeczkami. Wchodzimy, zamawiamy piwo i jakies jedzienie. Obsluguja nas trzy, przeslicznej urody kelnerki. Wszystko jest naprawde na najwyzszym poziomie. Koles sie pyta, czy moga sie do nas przysiasc, my oczywiscie nie mamy nic przeciwko. Za chwile pojawiaja sie jeszcze dwie, wiec razem siedzimy z piecioma dziewczynami, robimy zdjecia i jest wesolo. Koles robi nam za tlumacza, bo dziewczyny w ogole nie mowia po angielsku, ale sa naprawde urocze. Chlopakom geby sie ciesza jak nigdy jeszcze wczesniej podczas tej podrozy. Zaczyna sie konwersacja. Dziewczyny sa wyraznie podekscytowane naszym towarzystwem. Pytamy sie wprost dlaczego i co je tak cieszy. Facet tlumaczy nie bez zarzenowania, ze podobamy sie im bardzo, uwazaja ze jestesmy wyjatkowo przystojni. Piwo staje mi w gardle i niemal odruchowo prosze go o powtorzenie. On powtarza i po chwili tlumaczy, ze jestesmy wielcy i wysocy, szczegolnie Lukasz, ktory dla nich jest w ogole ogromny, jak gosc nie z tego swiata. Potem gadka sie kroi w podobnym klimacie i dziewczyny zachwycaja sie, bardzo jasnym kolorem naszej skory. Znowu pytam dlaczego, koles jest zdziwiony pytaniem i odpowiada, ze wszystkie Kambodzanki na to leca, bo same kupuja sobie tutaj bardzo drogie kosmetyki, zeby rozjasnic kolor skory. Ja ze smiechem stwierdzam, ze u nas jest dokladnie odwrotnie. Najlepsze jest to, ze Lukasz ani dziewczyna siedzaca obok niego prawie nie uczestnicza w dyskusji, w pewnym momencie ta zwraca sie do Lukasza - Do you like me? Ten odpowiada – Yes, I like you very much! Ta chyba chce blysnac jeszcze lepszym angielskim i powtarza pytanie – Did you love me? Lukasz mowi bez zajakniecia - Of course. Ja o malo co nie spadam z krzesla, ale trzymam fason i mowie do chlopakow, ze nie moge w to uwierzyc co sie tu teraz dzieje.
Za chwile gadamy juz o tym, ze w takich dziewczynach to mozna by sie bylo zakochac. Sam mysle o tym, ze jeszcze niedawno czulem rozczarownie Tajkami i myslalem, ze nic nadzwyczajnego mnie tu nie spotka, a tu prosze zupelnie cos innego. Zaczynamy snuc plany o malzenstwie i juz kombinujemy jak tu zostac na stale. Jest pewnien biznes, ktory mamy z Lukaszkiem w planach od dawna, wiec przypominam mu o tym. On stwierdza - No jasne, wreszcie musimy to zrobic, zarobimy kase, postawimy tu kasyno, ozenimy sie z dziewczynami i dopiero bedzie fajnie. Ten pomysl mi sie podoba, mielismy jechac wprawdzie jutro do Siem Reap, ale chyba zostaniemy tu na dluzej. Kto wie, moze nawet na zawsze? Dziewczyny tak kolo nas skacza, ze wreszcie Lukasz mowi, ze najlepiej by bylo ozenic sie z trzema naraz. Jedna by nalewala piwo, druga podawala do stolu a trzecia masowala plecy. O tak, ta propozycja szczegolnie przypada mi do gustu. Szkoda, ze Kambodza to w wieksosci buddyjski kraj, w ktorym nie ma wielozenstwa. No ale co tam, przeciez to jeszcze nie raj, tylko Kambodza mysle sobie.
Nie, nie, zberezniki, wiem co myslicie, nic z tych rzeczy:). Rozstalismy sie z dziewczynami w bardzo milej i grzecznej atmosferze, a jutro umowilismy sie na wspolna przejazdzke na piknik nad pobliskie jezioro, bedzie grzecznie jak w „Pikniku pod wiszaca skala”. Zatem, szykujcie sie na weselicho, jeszcze nie wiemy czy bedzie tu na miejscu w Kambodzy, czy wymyslimy cos bardziej ekstremalnego np. Medelin w Ameryce Poludniowej.
- najlepsze polaczenie jest z jakiegos biura tyrystycznego na Khao San mowie,
- dlaczego? Pyta Lukasz
- bo zawoza Cie do umowionego hotelu i na tym zarabiaja przewoznicy, wiec jest bardzo tani dojazd,
- tak, ale przechodzisz przez turystyczne przejscie graniczne, jedziesz zwykla szosa, jest nuda, zadnych atrakcji, odparowuje Lukasz,
- to jaka jest inna droga? Pytam,
- przez Pailin, z iskierka w oczach odpowiada Lukasz; Droga przez Poipet to przejazdzaka dla mieczakow. Przez Pailin nikt nie jezdzi, tam nie ma zadnych turystow, jest naprawde ostro.
- co znaczy ostro?, glupawo zagaduje,
- no, ze jest niebezpiecznie,
- no to jedziemy odpowiadam, a Gut mi wtoruje:
- no tak, przygoda czeka
Tak sie wlasnie zaczelo, postanowione, jedziemy przez Pailin. Lukaszek polozyl sie wczesniej spac, tzn. tak okolo drugiej nad ranem, my nie bylismy zmeczeni, wiec postanowilismy udac sie na miasto, zeby cos zjesc i napic sie piwa. Wrocilismy nad ranem, nie zdazylismy dobrze zasnac jak obudzil nas Lukasz.
Wstalismy a ten mowi, ze jedziemy na terminal i sprawdzimy polaczenia. Zobaczymy na miejscu jaki bedzie autobus i wtedy zadecydujemy jaka traska ostatecznie jedziemy. Zaswitala mi odrazu mysl w glowie, ze tam naprawde musi byc ostro skoro Lukasz jeszcze sie waha. Ruszylismy w traske i okazalo sie, ze jest akurat autobus tam gdzie chcemy jechac. Dojezdzamy do Chantegri, nie marnujac czasu w autobusie:) i szukamy dalszego polaczenia. Dosc szybko udaje nam sie wynegocjowac cene taxy na dalsza podroz i ruszamy. Podczas podrozy jest szereg niesamowitych historii zwiazanych z indochinami, ktorymi zabawia nas Lukasz, my potem zabawiamy go spiewem. Jest niezla faza, wykanczamy butelke tequilii i zaczynamy sobie uswiadamiac, ze wjezdzamy do dzungli i robi sie ciemno. Droga w pewnym momencie staje sie nieco gorsza niz wczesniej, ale ciagle jest asfalt, wreszcie docieramy na granice. Udaje nam sie przejsc ja bezproblemowo. Jednak nasz przewodnik oswiadcza, ze dalej jest Kambodza i on nie ma paszportu, wiec dalej nie jedzie. Jestem wkurzony bo umowa byla inna, jednak nastroje sa tak dobre, ze wyplacamy mu umowiona kwote i idziemy w kierunku Kambodzanskiej granicy. Tam oczywiscie celnicy chca nas wydymac na kaske, ale wiemy co i jak, wiec placimy ustawowy haracz.
No widac, ze jestesmy w innym swiecie, nie ma juz asfaltu, na granicy kreci sie masa jakis typow, jest ciemno. Podchodza do nas herlawie pytajac gdzie jedziemy. Nie gadamy z nimi. Pytam sie co robimy? Widze, ze Lukasz nie jest pewien odpowiedzi, ale mowi, ze moze przejdziemy sie dalej i zobaczymy jak sie rozwinie sytuacja. Pytam ile jest do Pailin jednego z nieznajomych, odpowiada 20 kilometrow. Coz mi pozostaje jak tylko mu uwierzyc. Jednak mowie: I don’t need a taxi i idziemy dalej. Dochodzimy do pierwszego sklepu i nabieramy ochoty na piwko. Podjezdza taxa i na nowo rozpoczynaja sie negocjacje, wreszcie jedziemy dalej, taka zapadla decyzja. Koles mowi, ze tu nie jest bezpiecznie, ale jesli chodzi o samo Pailin to jest ok. No dobra mowie, wiez nas prosto do jakiegos taniego hotelu. W trakcie jazdy rozpoczyna sie gadka, koles nieco opowiada o sobie i sytuacji w Kambodzy. Nie trzeba bylo dlugo czekac jak temat zszedl na plec nie znajdujaca sie w tym samochodzie. Droga jest oczywiscie bardzo wyboista. Zastanawiam sie, czy bedzie tu jeszcze jakis asfalt. Koles mowi, ze musimy zatankowac i podjezdza na stacje benzynowa, ktora sklada sie z kilku butelek po fancie wypelnionych paliwem. Na „stacji” zaglada do samochodu jakis podekscytyowany koles, pozdrawia nas przez szybe. Faktycznie wielu bialych tu nie zaglada, mysle sobie. Jedziemy dalej temat kobiet nabiera kolorytu, koles mowi, ze moze nam pokazac pare ciekawych miejsc. No ladnie, kolejny przewodnik nam sie trafil. Ale co, nie bedziemy go przeciez zniechecac do siebie:) Podjezdzamy do jakiegos miejsca, ktore wyglada jak barak zywcem wyjety z filmu „Noc zywych trupow”, tylko w wersji sredniowiecznej. Wychodzi do nas stara baba, koles cos jej tlumaczy i ta znika w baraku, ktory jest oswietlony w bozonarodzeniowe lampki i za chwile wychodzi z dziewczyna, ktorej zaden z nas nie dalby wiecej niz 15 lat. O kurde, mysle sobie tu juz nawet prawdziwi koneserzy pewnie wymiekaja. Ok, koles chyba zauwazyl niesmak na naszej twarzy, nie pytajac o nic, po prostu ruszyl i odjechal. Zawiozl nas jeszcze do jednego miejsca, ale nie widzac entuzjamu z naszej strony, przejechal obok niego nawet sie nie zatrzymujac. Szczerze mowiac, bylem bardzo rad z takiego obrotu sprawy.
Ciezko jest opisac to miejsce, ale jadac przez te tereny mialem wrazenie takie, jakbym sie przeniosl w czasie do sredniowiecza. Tylko na takiej zasadzie, ze przenioslbym sie wraz z moimi kumplami i samochodem, w ktorym siedzielismy. Droga praktycznie w ogole nie oswietlona, szutrowa (a nawet ciezko ja nazawac szutrowa, ot po prostu zwykla droga przez pola, czy dzungle), po bokach stoi pelno barakow z jakimis towarami, albo nie wiem z czym jeszcze. Nie sa to domy ale doslownie baraki, jakies budy, sklecone z metalu i wszelkiej masci innych przedmiotow. No dobra, koles dowozi nas do hotelu, ktory okazuje sie nadzwyczaj dobrym, ma 2 gwiazdki i sa w pelni zasluzone. Jestesmy zdziwieni jego standardem, ale to wlasnie jego standard zadecydowal, ze razem postanowilismy udac sie po piwko (wczesniej podjelismy decyzje, ze tylko jeden pojedzie, a dwoch zostanie pilnowac plecakow). To byla trafna decyzja. Koles nie wiezie nas do sklepu, tylko do duzego baru, w ktorym jest troszke ludzi a stoliki sa w odzielnych altankach i wszystko jest przystrojone choinkowymi lampeczkami. Wchodzimy, zamawiamy piwo i jakies jedzienie. Obsluguja nas trzy, przeslicznej urody kelnerki. Wszystko jest naprawde na najwyzszym poziomie. Koles sie pyta, czy moga sie do nas przysiasc, my oczywiscie nie mamy nic przeciwko. Za chwile pojawiaja sie jeszcze dwie, wiec razem siedzimy z piecioma dziewczynami, robimy zdjecia i jest wesolo. Koles robi nam za tlumacza, bo dziewczyny w ogole nie mowia po angielsku, ale sa naprawde urocze. Chlopakom geby sie ciesza jak nigdy jeszcze wczesniej podczas tej podrozy. Zaczyna sie konwersacja. Dziewczyny sa wyraznie podekscytowane naszym towarzystwem. Pytamy sie wprost dlaczego i co je tak cieszy. Facet tlumaczy nie bez zarzenowania, ze podobamy sie im bardzo, uwazaja ze jestesmy wyjatkowo przystojni. Piwo staje mi w gardle i niemal odruchowo prosze go o powtorzenie. On powtarza i po chwili tlumaczy, ze jestesmy wielcy i wysocy, szczegolnie Lukasz, ktory dla nich jest w ogole ogromny, jak gosc nie z tego swiata. Potem gadka sie kroi w podobnym klimacie i dziewczyny zachwycaja sie, bardzo jasnym kolorem naszej skory. Znowu pytam dlaczego, koles jest zdziwiony pytaniem i odpowiada, ze wszystkie Kambodzanki na to leca, bo same kupuja sobie tutaj bardzo drogie kosmetyki, zeby rozjasnic kolor skory. Ja ze smiechem stwierdzam, ze u nas jest dokladnie odwrotnie. Najlepsze jest to, ze Lukasz ani dziewczyna siedzaca obok niego prawie nie uczestnicza w dyskusji, w pewnym momencie ta zwraca sie do Lukasza - Do you like me? Ten odpowiada – Yes, I like you very much! Ta chyba chce blysnac jeszcze lepszym angielskim i powtarza pytanie – Did you love me? Lukasz mowi bez zajakniecia - Of course. Ja o malo co nie spadam z krzesla, ale trzymam fason i mowie do chlopakow, ze nie moge w to uwierzyc co sie tu teraz dzieje.
Za chwile gadamy juz o tym, ze w takich dziewczynach to mozna by sie bylo zakochac. Sam mysle o tym, ze jeszcze niedawno czulem rozczarownie Tajkami i myslalem, ze nic nadzwyczajnego mnie tu nie spotka, a tu prosze zupelnie cos innego. Zaczynamy snuc plany o malzenstwie i juz kombinujemy jak tu zostac na stale. Jest pewnien biznes, ktory mamy z Lukaszkiem w planach od dawna, wiec przypominam mu o tym. On stwierdza - No jasne, wreszcie musimy to zrobic, zarobimy kase, postawimy tu kasyno, ozenimy sie z dziewczynami i dopiero bedzie fajnie. Ten pomysl mi sie podoba, mielismy jechac wprawdzie jutro do Siem Reap, ale chyba zostaniemy tu na dluzej. Kto wie, moze nawet na zawsze? Dziewczyny tak kolo nas skacza, ze wreszcie Lukasz mowi, ze najlepiej by bylo ozenic sie z trzema naraz. Jedna by nalewala piwo, druga podawala do stolu a trzecia masowala plecy. O tak, ta propozycja szczegolnie przypada mi do gustu. Szkoda, ze Kambodza to w wieksosci buddyjski kraj, w ktorym nie ma wielozenstwa. No ale co tam, przeciez to jeszcze nie raj, tylko Kambodza mysle sobie.
Nie, nie, zberezniki, wiem co myslicie, nic z tych rzeczy:). Rozstalismy sie z dziewczynami w bardzo milej i grzecznej atmosferze, a jutro umowilismy sie na wspolna przejazdzke na piknik nad pobliskie jezioro, bedzie grzecznie jak w „Pikniku pod wiszaca skala”. Zatem, szykujcie sie na weselicho, jeszcze nie wiemy czy bedzie tu na miejscu w Kambodzy, czy wymyslimy cos bardziej ekstremalnego np. Medelin w Ameryce Poludniowej.
3 komentarze:
pierwsza rzecz, Tomku masz odjazdowe cool gatki! Nic dziwnego, że robisz takie spustoszenie wśród dziewczyn. Korzystaj, korzystaj :)
Ale jestem rozczarowana, bo jak coś zaczyna się dziać to albo zmieniasz wątek, albo wyjeżdżasz z tekstem o telefonie. Rozumiem, że będziesz miał co opowiadać in person ...
Historii do opowiedzenia jest tyle, ze ksiazeke spokojnie juz by mozna bylo napisac, ale dzis spotkalo mnie cos co generalnie zniechecilo mnie do przezywania coraz mocniejszych rzeczy czy kolekcjonowania ostrych wrazen. Teraz chce po prostu zwiedzac, najlepiej jak japonski turysta z aparatem w reku.
Widze ze sie powaznie zacyna, weselisko, casyno i co jeszcze 3ka dzieci i zonak podajaca piwko, no nie Tomeczku stac cie na cos wiecej, przygoda czeka, a w chinczyka z aparatem sie nie zabawiaj bo sa inne rzeczy do zrobienia...
Prześlij komentarz