poniedziałek, 10 listopada 2008

Powrót do Polski

To cały mój dobytek
Słynna Khao San żegna nas deszczem.

Rano okazało się, ze nie możemy już nigdzie wymienić kasy, bo wszystkie kantory są zamknięte. Tak też wczoraj myślałem, że będzie, ale Gutek mówił – no co Ty – tutaj kantory otwierają już o 7.00 rano. Teraz trzeba było chodzić o suchym pysku, wreszcie zdecydowaliśmy się wejść do jednej restauracji przy naszym hotelu na kurczaka z ryżem i zapłacić dolarami. Baba się z wielką łaską zgodziła i policzyła nam lichwiarski kurs. Zgodziliśmy się tylko dlatego, bo nie mieliśmy wyjścia i nie chcieliśmy się udawać w przeszło dwudziestogodzinną podróż z pustym brzuchem. Zasiadamy do stolika zaraz po tym, jak prosto w oczy powiedziałem właścicielce, co tak naprawdę o niej myślę. Na szczęście jesteśmy obsługiwani przez sympatyczną kelnerkę, która wyraźnie nas kokietuje. Pewnie nie wie, że wyjeżdżamy, a może wie i właśnie robi to specjalnie. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, przecież spieszę się na samolot.

Na lotnisku jesteśmy jeszcze na tyle wcześnie, że po oddaniu bagażu postanawiamy wyjść na zewnątrz. Po opędzeniu się od permanentnie tam stojących naganiaczy, schodzimy na dół. Gutek gra na gitarce a ja delektuje się ostatnimi chwilami w Azji. Znajdując się w tym samym miejscu co w momencie naszego przyjazdu, stwierdzam, że jest jakoś chłodniej (mam na sobie sweter). Gutek mówi, że albo się przyzwyczailiśmy albo faktycznie jesień idzie i jest nieco zimniej, niż wtedy kiedy tu staliśmy pierwszy raz. Po wejściu na pokład samolotu, okazuje się, że na zewnątrz jest 38 stopni, więc jak na nasze polskie warunki to po prostu upał. Jednak te dwa miesiące w Azji wpłynęły na nasze organizmy w dość znaczący sposób.

Lot przebiegał bez większych ekscesów, choć lecieliśmy z dzieciakiem w samolocie, który kompletnie zdominował swojego tatusia – machomana. A mianowicie przyjął taktykę zachowywania się tylko wtedy grzecznie, kiedy tatuś chodzi z nim po samolocie, a jeśli nie i oddaje go mamie to od razu jest pisk, płacz i wielkie larum. Ja się jakoś do tego przyzwyczaiłem, ale Gutek nie mógł tego znieść. W pewnym momencie nawet mu doradziłem, żeby zakończył swoje cierpienia i ostentacyjnie poprosił o dzieciaka, udał się z nim do toalety i spuścił go w kiblu. Mając już chyba natłok przeżytych wrażeń z ostatnich dwóch miesięcy Gutek nie skorzystał z mojej porady. W tak przyjemnej atmosferze dowlekliśmy się do zimnych i pochmurnych jak diabli Helsinek. Postanowiłem zaopatrzyć się jeszcze w pokładową Coca cole i hura do tranzytowego przejścia. Tam kolejna kontrola i okazuje się, że nie mogę mieć żadnych napojów, nawet Coli, która ewidentnie pochodzi z samolotu i w żadnym innym miejscu na świecie jest nie do nabycia. Ale co tam, ku uciesze i zdziwieniu innych współpasażerów opróżniam zawartość puszeczki i idziemy dalej. Najbardziej cykałem się o gitarę, jednak okazało się, że nie było z jej przewiezieniem żadnego problemu. W samolocie do Warszawy, już do luku nad siedzeniem nie można jej było włożyć, bo była za wielka, ale za to mogłem przyczepić ją pasami przy innym fotelu bo było dużo wolnych miejsc. Nawet wystartowaliśmy przed czasem, bo wszyscy wcześniej się zjawili na pokładzie a nie było nas więcej niż 20 osób. Po wypiciu paru wódeczek (niestety nie mieli żubrówki, a miałem na nią ochotę) zagadnąłem stewardessę o to, aby zapytała się pilotów, czy mogę zajrzeć do ich kabiny. Nie wiem czy to zrobiła, bo miała nad sobą nieprzyjemnego i niezwykle buraczanego dziada, którego pewnie musiała zapytać najpierw. Po paru minutach wróciła i oznajmiła, że nie ma takiej możliwości, piloci się nie zgodzili. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, bo wyglądali na wyluzowanych i sympatycznych gości. Tylko ten pieprzony dziad pewnie nie pozwolił jej nawet zapytać. Nic to, trzeba zapić koleją wódeczkę i po chwili jesteśmy na Okęciu. Temperaturą zewnętrzną 15 stopni Celsjusza. No cóż, upał to nie jest, ale też to nie Tajlandia, tylko Polska. Odbieramy bagaż i wychodzimy. Tutaj kolejna niespodzianka czeka na Guta. Otóż okazuje się, że wyszła po niego jakaś dziewczyna, której się kompletnie nie spodziewał. Zważywszy na późną porę i to, że mógł ją widzieć kilka miesięcy wcześniej ostatni raz i wtedy jej powiedzieć o dacie swojego powrotu, możecie sobie wyobrazić jego zdziwioną minę. A tym bardziej jego brata, który po nas wyjechał i też patrzył z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami. Nie dość, że na blogu się naczytał tego i owego, to jeszcze ledwo braciszek postawił nogę na ojczystej ziemi a już dziewczyny ustawiają się do niego w kolejce. Tego już było za wiele, nie bardzo było jak na niego czekać, więc amorom szybko trzeba było powiedzieć stop. Siedzimy już razem w samochodzie i ku swojemu skolei totalnemu zdziwieniu konkluduję, że była to dziewczyna o której Gutek w ogóle mi wcześniej nie opowiadał. A to Ci dopiero historia, po przegadaniu dziesiątek nocy na wszelkie możliwe tematy, myślałem, że wiem już o wszystkich jego dziewczynach, okazało się, że jednak nie.

Brat Guta oczywiście jest ciekaw jak było, ten tylko odpowiada coś w rodzaju, wszędzie dobrze gdzie nas nie ma i dojeżdżamy do Żyrardowa. Szybko udaje się do domu, bo jest już dobrze po 23 a ja na rano przecież do roboty. Jedyne o czym teraz marze to gorąca kąpiel, a tu się okazuje, że jest remont wodociągów i ciepłej wody nie będzie przez trzy tygodnie. Ależ jestem tym faktem wkurzony. Po krótkiej rozmowie z mamą, zjedzeniu kolacji i rozpakowaniu kładę się wreszcie do łóżka. Nie mogę uwierzyć, że leże w swoim czyściuteńkim łóżku. Jednak szczególnie dwa wrażenia są niesamowicie silne, a mianowicie ogarniająca mnie cisza i niesamowite zimno w pokoju. To coś nowego, trzeba będzie do tego przywyknąć.

Brak komentarzy: