Wczoraj kolega z pracy na wieść o moim wyjeździe pokazał mi stronę: couchsurfing, poprzez którą kontaktują się ludzie z całego świata w celach wzajemnego ugaszczania. Fantastyczna sprawa, otóż dzięki takiej inicjatywie, okazuje się, że już praktycznie bez żadnych pieniędzy można zwiedzić świat w szerz i w poprzek. Za zupełną darmochę można się u kogoś przekimać, poznając otoczenia i panujący w danym miejscu klimat poprzez opowieści i przewodnictwo gospodarza. Trudno byłoby wymyślić coś lepszego. Od razu przypomniały mi się stare czasy jak podróżowałem z kumplem po Europie stopem i sami organizowaliśmy sobie taki „couchsurfing”. W naszym wydaniu wyglądało to wtedy tak, że chodziliśmy od domu do domu i pytaliśmy ludzi czy nie mogli byśmy się u nich przekimać. Pomimo tego, że czasem trudno było znaleźć chętnych do przyjęcia niespodziewanych globtroterów, to zachowałem z tego okresu mnóstwo ciekawych przygód i niesamowitych wrażeń.
Oto jedna z nich:
Płynęliśmy promem z ST. Petersburga do Helsinek, na promie dysponowaliśmy literkiem szlachetnego rosyjskiego trunku, więc szybko weszliśmy w wielce przyjazne stosunki z przebywającymi na pokładzie trzema Polakami. W ramach wypijanej gorzałki coraz bardziej byliśmy zintegrowani. Okazało się, że chłopaki są rowerzystami i jadą w trasę po Finlandii. Wyszliśmy w doskonałych nastrojach w porcie w Helsinkach dobrze po 22, wtedy nasi towarzysze zapytali się gdzie będziemy spali? Odparłem zgodnie z prawdą, że mam adres księdza, który spisałem z książki zawierającej adresy polskich księży przebywających na obczyźnie. Właśnie do tego księdza zamierzamy się teraz udać, chłopaki najwyraźniej nie mieli żadnej koncepcji, wiec po chwili zapytali czy nie mogliby się razem z nami do niego udać. My na to, ze nie ma żadnego problemu, bo on na pewno nie będzie miał nic naprzeciwko, żeby przenocowały dodatkowe trzy osoby. Zwłaszcza, ze przecież nic jeszcze nie wie o pierwszych dwóch gościach. Zorientowawszy się na wiszącym planie miasta gdzie znajduje się siedziba Stacha, bo tak chyba miał na imię wynaleziony przeze mnie księżulek, prosto się do niego udaliśmy. Już po drodze chłopaki mieli chwile wahania, głośno się zastanawiali ku naszej uciesze, czy to wypada iść tak późną porą, no i czy ksiądz w ogóle przyjmie tak liczną grupę skoro nie ma o nikim pojęcia. Stwierdzili, ze oni maja namiot więc, poproszą tylko o możliwość rozłożenia się w namiocie, o ile będzie na niego miejsce w pobliżu plebanii.
Kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, ze plebania jest dość pokaźnych rozmiarów, dom stojący pośrodku obejścia również. Wiadomo było, że z miejscem na namiot nie będzie problemu. Ja i Odol nie mieliśmy żadnego namiotu, wiec nocleg na zewnątrz nie wchodził w rachubę. Zatem bez ceregieli przeszliśmy do dzwonienia do drzwi wejściowych. Dzwonimy, dzwonimy i nic. Nikt nie odpowiada, jest po 23 wiec domyślamy się, że domownicy pewnie śpią, więc trzeba będzie ostrzej zacząć się dobijać. Podchodzimy zatem do okien i ostro walimy po szybach, niestety nikt nadal nie odpowiada, walimy tak mocno, ze chłopaki już srają ze strachu po gaciach, że zaraz nas ktoś stąd przegoni. Wreszcie stwierdzają, że ostatecznie ten namiot jest na tyle duży, że wszyscy się w nim zmieścimy i jakby go teraz rozbić i rano się stąd zmyć to nikt nie zauważy. Sam nie wiem, czy się śmiać czy płakać na te ich propozycje kwaterunkowa? Po czym słyszę jak Odol mnie woła stojąc przy drzwiach wejściowych. Kiedy podchodzę do niego, ten pokazuje mi otwarte drzwi wejściowe i mówi, ze nie były zamknięte. No to co, wchodzimy do środka, tzn. wchodzimy my i jeszcze jeden z trójki Polaków. Oczywiście od progu nawołujemy gospodarza coraz to tubalniejszym głosem. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się, ze nikt nie odpowiada. Znajdujemy włącznik światła. Zapalamy światło i przechodzimy do zwiedzania domostwa. Dom jest bardzo zadbany i sprawia wrazenie, jakby faktycznie nikogo w nim nie było. Wchodzę do gabinetu, wypasionego na maxa, z dębowym biurkiem, tysiącem książek i skórzanym fotelem. Zaczynam się czuć jak bohater filmu „Wirus”, który nagle odkrywa, że cała ziemia wyginęła i został tylko on sam – oczywiście w znacznie mniejszej skali. Na biurku widzę świecącą się lampkę od telefonu. Podnoszę słuchawkę jakbym chciał sprawdzić czy jest sygnał. Okazuje się, że jest, to ci dopiero niespodziankaJ Wykręcam numer domowy i łączę się ze swoja mamą. Ta zaspanym głosem pyta – słucham, odpowiadam – że u mnie wszystko ok., właśnie jestem u księdza Stacha w Helsinkach i zasiadam do kolacji. Tłumacze, że muszę kończyć żeby nie naciągać Stacha na koszty i odkładam słuchawkę. Odol jest zdziwiony i zarazem rozbawiony moją bezczelnością. Obaj zaczynamy się bawić komedią całej tej sytuacji. Najlepsze jest to, ze podświadomie staramy się nie dziwić zastałym okolicznościom, trzymamy fason chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie na towarzyszącym nam koledze. Specjalnie się nie musimy starać, bo jego okoliczności już najwyraźniej przerastają. Przestaje się w ogóle odzywać i tylko chodzi za nami jak cień pilnie obserwując nasze ruchy i wsłuchując się w nasze komentarze. W ogólnym rozbawieniu idziemy zatem do kuchni, ta okazuje się być ogromną. Jest chleb, kawa i masło orzechowe, którego nigdy wcześniej nie jadłem. Zaparzamy kawę, robimy kolację i konsumujemy, mówimy do chłopaka, żeby poszedł po kolegów, ale ten najwyraźniej nie ma na to ochoty, jakby się obawiał, że coś go dopadnie po drodze do wyjścia. Jednak zniecierpliwieni przedłużającą się naszą nieobecnością, koledzy wreszcie wchodzą do domu i nieśmiało nawołują od progu. Kiedy trafiają za naszymi zaproszeniami do kuchni nie mogą się nadziwić, że my tak sobie tu beztrosko siedzimy i szamiemy kolacyjkę. Jeden z nich zadaje pytanie co zamierzamy teraz robić? Odol łypie na mnie swoim niezwykle zdziwionym wzrokiem i po okazaniu niekłamanego zdegustowania zadanym pytaniem odpowiada:
- Jak to co? Zjemy kolacje, myjemy się i idziemy spać?
- Gdzie spać? Odpowiada coraz bardziej podirytowany kompan,
- Odol jeszcze raz rzuca na mnie zdziwione spojrzenie i odpowiada:
- Jak to gdzie, mało Ci tu miejsca do spania kolego? Przecież ta chata to istna forteca pomieściła by cała Gwardię Narodową a co dopiero takich koleszków jak my.
Orientując się w sytuacji chłopcy szybko podejmują decyzję, że jednak spędzą noc w namiocie. Kiedy nam ją oznajmiają, chłopak, który jako pierwszy z nami wszedł do domu staje okoniem i mówi, że nie ma mowy, zostaje z nami, bo czegoś takiego to on jeszcze w życiu nie widział. Chłopaki poszli zatem do swojego namiotu, a my sprzątamy po sobie i udajemy się w kierunku łazienki. Dochodząc do łazienki widzę, że na wieszaku wisi duży czarny kapelusz, zawsze marzyłem o takim. Bez wahania go przymierzam, przeglądam się w lusterku, jest fantastyczny, podobny do tego, który przywiozłem z poprzedniej stopowej podróży ze Szwajcarii. Sprawnie się jednak myjemy i kładziemy na karimatach w przedpokoju. Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć. Wypity na promie alkohol kompletnie ze mnie już wyparował więc mogłem się oddać analizie wydarzeń dnia minionego, a przecież było nad czym rozmyślać, szczególnie, że zakończenie tej historii stało cały czas otworem. Nie domyślałem się nawet, że rozwiązanie tej historii nastąpi szybciej niż myślę. Słyszę, jak obok mnie Odol głośno już sapie, co świadczy o tym, że jest od dawna w objęciach Morfeusza.
Nagle słyszę jakiś hałas, okazuje się, że ktoś schodzi z góry po schodach. No nieźle, myślę sobie, jest już pewnie druga w nocy. Kurcze, czyli jednak ktoś był w domu. Jak to możliwe, żeby nas nie usłyszał? A może usłyszał tylko bał się zejść na dół i teraz jak już się uspokoiło schodzi w celu zadzwonienia na policję? Nie czas przecież na zastanawianie się nad tym. Odwracam się i budzę szeptem Odola. Ten ma na szczęście czujny sen i budzi się od razu. Nie muszę nic mówić bo Odol orientuje się że ktoś schodzi do przedpokoju. Facet wchodzi do toalety, nie zamyka za sobą drzwi, zapala światło i sika do kibla. W trakcie tej arcyprzyjemnej czynności puszcze przedłużonego, solidnego bąka, po chwili drugiego i jeszcze następnego. My, pomimo całej powagi sytuacji, ledwie powstrzymujemy się do śmiechu. Tymczasem koleś spuszcza wodę i wychodzi. Czas na nas, trzeba coś zrobić. Koleś gasi światło i idzie na górę, wtedy ja mówię:
-Good Morning; Facet staje w miejscu, cofa się do pokoju i powtarza: What, what, what?
Znajduje wreszcie włącznik światła, zapala światło, widzi nas położonych w środku swojego przedpokoju, na jego twarzy maluje się grymas totalnego zaskoczenia.
Szybko na leżąco klaruje mu sytuacje, w całą przemowę wplatając nazwisko księdza w odwiedziny do którego przyjechaliśmy. Ten po wysłuchaniu mojej perory odpowiada:
- Ok. sleep, sleep, sleep! I kieruje się na góre do swojej sypialni.
Obudzony nas towarzysz po prostu nie może w to uwierzyć, z resztą my też. Facet okazał się totalnym luzakiem, w ogóle się nie przejął trzema kolesiami leżącymi w jego przedpokoju.
Rano obudzili nas klienci kancelarii parafialnej przechodzący przez przedpokój. Ksiądz już przyjmował interesantów, jednak chciał żebyśmy się wyspali, więc nas nie budził. Idę do niego i jeszcze raz tłumaczę skąd tu się wzięliśmy. Ten mi mówi, że nie ma teraz księdza Staszka, bo pojechał na jakieś sympozjum do Stanów, więc musieliśmy się nie dogadać z terminami, skoro akurat teraz do niego przyjechaliśmy, ale nie ma problemu zaraz do niego zadzwonimy i wyjaśnimy tą całą sytuację. Jeszcze mi tego brakowało, rozmawiać z kimś kto nie ma pojęcia o moim istnieniu. Szybko odpowiadam, że nie ma takiej potrzeby, bo my właściwie nie do księdza tylko tak sobie podróżujemy po Skandynawii i pomyśleliśmy sobie, że warto by było się zatrzymać na trochę w Helsinkach. Ksiądz na to, że w takim razie nie ma żadnego problemu, ma wolny domek parafialny, w którym możemy się zatrzymać tak długo, jak będziemy chcieli. A więc na trochę się zatrzymaliśmy, a nasi towarzysze pełni wrażeń i w doskonałych nastrojach udali się w swoją rowerową eskapadę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz