niedziela, 16 listopada 2008

"ZDOBYWCY AMAZONKI"

Udział w wyprawie dla prawdziwych poszukiwaczy przygód którym niestraszne są trudy i niebezpieczeństwa.

Nasza wyprawa wiedzie wskroś całej Amazonii, wzdłuż najdłuższej rzeki świata.

Zaczynamy w Limie, kończymy w Caracas. Po drodze zagłębimy się na szereg dni w dziewiczej dżungli nad rzeką Ucayali. Pobyt tam to będzie czysta sztuka przetrwania z dala od turystycznych lodge’ów. Przygoda godna pułkownika Fawcetta lub Wojciecha Cejrowskiego. Będzie nawet okazja uczestniczyć w słynnej ceremonii ayahuaski u indiańskiego szamana.

Będziemy podróżować amazońskimi statkami pasażersko-towarowymi, obserwując życie rzeki. Pozostałą część trasy będziemy przemieszczać się samolotami, autobusami, indiańskimi dłubankami, jeepami, i na piechotę, maczetą wycinając sobie ścieżkę przez dżunglę.

Będziemy w legendarnych amazońskich miastach – Iquitos i Manaus, zbudowanych w okresie boomu kauczukowego na przełomie XIX i XX wieku. Atmosfera awanturniczych czasów wciąż żyje w ich portowych dzielnicach.

Będziemy w Kolumbii, w granicznej Leticii nad Amazonką. Z miasta wypuścimy się na niekonwencjonalną wycieczkę aby zobaczyć na własne oczy plantacje koki.

W Wenezueli kolejna kolejna próba sił – wspinaczka na największe Tepui, Roraimę. Roraima to stołowa góra, na której szczycie panuje ekosystem sprzed milionów lat. Krajobrazy jak z księżyca, głębokie niespenetrowane do końca jaskinie, i możliwość poczucia się jak dawni odkrywcy.

Potem dotrzemy do stóp największego wodospadu świata, Angel, i wykąpiemy się w jego strumieniach.

Na końcu będziemy relaksować się przez kilka dni na złotych karaibskich plażach. To będzie czas, by popijając cuba libre i obserwując błękit morza karaibskiego wspominać momenty, gdy ścieraliśmy się z piekłem Amazonii.

Wykonanie tej trasy 100 lat temu byłoby uznane za absurd.

50 lat temu, za bohaterstwo.

W lato 2009 my to zrobimy.

Ta podróż daje nam szansę zobaczenia wszystkich największych atrakcji tropikalnej Ameryki Południowej. Rzeka Amazonka i dżungla Amazońska. Metropolie – Lima, Iquitos, Manaus, i Caracas. Groźne graniczne miasteczka jak z dzikiego zachodu. Tepui Roraima. Wodospad Angel. Karaibskie plaże. I tysiąc przygód po drodze!

Wyprawa potrwa 28 dni. Wkład – 2650 USD od osoby (w tym wszystko oprócz samolotu z Polski i wyżywienia).

Cena może wydawać się wygórowana – ale weź pod uwagę, że wyprawa wiedzie przez pół kontynentu i zawiera tyle atrakcji, co dwie wyprawy organizowane przez biura trampingowe. W koszta są wliczone ceny trzech przelotów lotniczych oraz dwóch wypraw trekkingowych (dżungla oraz z Roraima).

Chęć swojego udziału zgłoś na adres email: tomalazak@interia.pl, a niezwłocznie wyślemy Ci dodatkowe informacje na temat wyprawy jak również jej szczegółowy program.

Z pozdrowieniami,

Tomek i Łukasz – poszukiwacze przygód!!!
Zatem nie zwlekaj, tylko zgłaszaj się na wyprawę, ilość miejsc jest ograniczona.

SZLAKIEM ZAGINIONYCH MIAST















Drogi obieżyświacie,

Na przełomie lipca i sierpnia organizujemy wyjazd do Peru. Główną atrakcją naszego przedsięwzięcia będzie siedmiodniowy trekking do słynnego Machu Picchu. Trasa biegnie niezwykle malowniczą i bardzo rzadko uczęszczaną drogą Inków, której proszę nie mylić z totalnie już dziś skomercjalizowanym szlakiem Inca Trail. Przez te siedem dni będziemy skazani jedynie na siebie, nasze muły, poganiacza mułów i kucharza. Czoła będziemy musieli stawić nie tylko zmęczeniu i własnym słabościom, ale również dużej wysokości, kąsającym muszkom, czy kapryśnej pogodzie. Jednak w zamian dostaniemy wszystko to, co jeden z najwspanialszych trekkingów w Ameryce Południowej ma do zaoferowania, czyli zapierające dech w piersiach krajobrazy, oszałamiającą przyrodę, ruiny dwu najlepiej zachowanych inkaskich miast, uśmiech prostych i twardych ludzi napotkanych na szlaku, jak również coś czego nikt nigdy nam nie odbierze – prostą świadomość przeżycia niezapomnianej przygody.

Największą atrakcją trekkingu jest wizyta w dwu starożytnych inkaskich miastach: Choquequirao i Machu Picchu. Obydwa miasta są świetnie zachowane. Miasta są położone wysoko w górach, co w czasach inkaskich miało służyć połączeniu celów obronnych i sakralnych, a dziś wprawia w zachwyt każdego człowieka, który je zobaczy. Te miasta zaginione żyły w zapomnieniu przed światem zewnętrznym przez setki lat. Do dziś nie wiadomo dlaczego Inkowie opuścili słynne Machu Picchu, które dziś co dzień odwiedza tyle samo ludzi, ile kiedyś je zamieszkiwało. Choquequirao jest natomiast kompletnie dzikie i odludne, jako, że nie prowadzi do niego żadna droga, przez co oferuje nastrój tajemniczości i mistyki, a swoją wielkością przytłacza samo Machu Picchu.

Poza trekkingiem, dane nam będzie również odwiedzić dwa najpiękniejsze miasta Peru, a być może i całej Ameryki Południowej, tzn. Cusco i Arequipę. Będziemy również pływali po najwyżej położonym żeglownym jeziorze świata Titicaca. Będziemy jeździli pustynnymi pojazdami Buggy w okolicach miejscowości Ica, a na zakończenie zaliczymy imprezę w najbogatszej dzielnicy Limy – Miraflores.

Nasz program przewidziany jest na 18 dni. Startujemy 21 lipca 2010 r. Przewidywana grupa będzie liczyła od 6 do 10 osób + dwie osoby obsługi (polski pilot i polski przewodnik) na całej trasie. Koszt wyjazdu to 2000 $, czyli około 6000 zł + bilet na samolot (koszt biletu na samolot to około 4000 zł).

Jeżeli dysponujesz dobrą kondycją fizyczną i nie straszne Ci są trudy globtroterskiego podróżowania to skontaktuj się ze mną a niezwłocznie prześlę dodatkowe informację na temat tej podróży.

Mój email: tomalazak@interia.pl

Tomasz Zakrzewski


Ceny w Indochinach

Laos – miescowa waluta to kip, za jednego dolara placa 8600 kipow.
Hotel (guesthouse) – od 10 tys do 40 tys za osobe, my glownie placimy 15 tys. za osobe, czyli 45 tys. za pokoj.
Nalesnik z banami i polewa – 10 - 15 tys.
Ryz z miesem i wazywami – 10 - 15 tys.
Bulka z miesem i warzywami na ulicy – 7 - 10 tys
Duza ryba smazona, badz grilowana – 15 - 25 tys.
Pizza – 25 - 50 tys.
Piwo (duza butelka 0,66 litra) – 8 - 10 tys.
Mala cola – 3 tys.
Papierosy – od 2 (miejscowy syf) do 15 tys. (zachodnie marki), dobre mozna palic za 4-5 tys.
Whisky miejscowa (Tiger) – 7 tys. za butelke 0,7
Godzinny masaz – 40 tys.
Sauna – 10 tys.
Posilek w knajpie – 10 - 40 tys., generalnie za 25 tys. mozna sie nazrec do syta prawie wszedzie.
Ananas (caly owoc) – 5 - 10 tys,
Shake – 3 - 6 tys.
Przejazdy (trasa okolo 100 km) – w zaleznosci od autobusu i trasy 40 - 100 tys.
Wycieczki – tutaj duza roznorodnosc, zalezy od programu, miejsca i czasu trwania, ale za dzien placi sie od 10 do 40 dolarow.

Wietnam – miejscowa waluta to dong, za jednego dolara placa 16.500 dongow.
Wiza - na granicy 37 dolarow, w Polsce drozej.
Hotel - od 4 do 5 dolarów
Jedzenie - od 2 do 5 dolarów
Miejscowe organizowane wycieczki - od 10 do 20 dolarów za dzień
Miejsciwe piwo lane (kompletny sikacz) - 4000 dongów
Puszka coli - 8000 dongów
Bułka z mięsem i warzywami kupiona na ulicy - 8000 dongów
Miejscowe piwo ze sklepu - 16000 dongów
Bilet na autobus sypialny z Sajgonu do Hanoi - 50 dolarów (autobus sie zatrzymuje w Nanh Trang, Hoi Ann i Hue, można tam siedzieć ile się chce.
Bilet na tej samej trasie tylko, że w autobusie z miejscami siedzącymi - 35 dolarów.

Kambodza – miejscowa waluta to riel, za jednego dolara placa 4.200 rieli.
Wiza – 20 dolarow jesli sie kupi na granicy (niekiedy probuje naciagnac na wiecej, my przechodzilismy w nieturystycznym Pailin i nas nie probowali), w Polsce drozej.
Hotel - od 2 do 4 dolców za osobę
Posiłek - od 1,5 do 3 dolarów
Mekong Whisky 0,3 litra - 1 dolara
Dobra zagraniczna whisky - 7 dolarów za 0,7 litra
Piwo w barze - 0,5 dolara
Shake - 0,5 dolara
Papierosy miejscowe - 1500 rieli
Papierosy importowane - 5500 rieli
Duża woda - 1500 rieli
Cola w puszcze - 2000 rieli

Tajlandia – miejscowa waluta to baht, za jednego dolara daja 33 bathy:
Wiza – 1000 bahtow (mozna kupic na granicy ale uprawnia tylko do 15 dniowego pobytu), w Polsce za 100 zl mozna kupic 30 dniowa na jeden wjazd, kazdy dodatkowy wjazd kolejne 100 zl kosztuje.
Hotel – od 200 bahtow za pokoj w gore, nasza granica to 450 bahtow.
Papierosy – 50 – 65 bahtow,
Piwo – 35 – 45 bahtow,
Wodka – 200 bahtow,
Posilek – 20 – 60 bahtow,
Banany – 10 bahtow za peczek,
Ryba – sredniej wielkosci 30 bahtow,
Fryzjer – 80 bahtow,
Przejazd do 5 kilometrow – od 40 bahtow za tuk-tuka.
Shake – 20 – 30 bahtow,
Cola – 10 – 15 bahtow,
Internet – 20 – 30 bahtow za godzine,
Ciastko w cukierni – 30 bahtow,
Basen w swietnym hotelu – 100 bahtow za wejscie,
Godzinny masaz calego ciala – 200 bahtow,
Transport – w duzym zaokragleniu 100 bahtow za 100 kilometrow, zalezy od trasy, srodka transportu, czy tez jego klasy.

sobota, 15 listopada 2008

Podsumowanie

Myślę, że intuicja mnie nie zawiodła i bardzo dobrze nazwałem swojego bloga. Otóż ten wyjazd okazał się o wiele większym challengem dla mnie niż się wcześniej spodziewałem. Dużo się działo. Od natłoku przeżyć, wrażeń i emocji miałem poczucie jakbym podróżował przez lata. Nie była to sprawa tylko miejsc, które odwiedzaliśmy, czy przygód, które przeżywaliśmy, ale tez ekipy, która w trójkę stworzyliśmy. Szczególnie Lukaszek dostarczył mi sporo adrenaliny i wewnętrznych przeżyć. Podsumowując, mogę śmiało powiedzieć, ze była to przygoda życia, zatem mogę zaliczyć ten wyjazd do bardzo udanych. Choć jest kilka rzeczy, które z perspektywy czasu rozegrałbym inaczej. To jednak, właśnie zdobywane doświadczenia kreują nasze postrzeganie świata. Tak tez było w tym przypadku, chyba największym plusem tego wyjazdu nie były odwiedzone miejsca, czy ekstremalne przeżycia, ale właśnie to, czego się nauczyłem. Coś, czego nie można oddać w blogowym poście. To jest dla mnie najcenniejsze. Był to wyjazd pierwszych rzeczy, bo naprawdę z wieloma sytuacjami miałem do czynienia po raz pierwszy. Pozytywnymi i negatywnymi, a czasami nawet ciężkimi do tak prostego zaszeregowania. Najłatwiej można powiedzieć o nich – dziwnymi. Ciekawi pewnie jesteście, co to takiego, bo brzmi bardzo tajemniczo? Nie chodzi o jedzenie szarańczy, czy pokaz walki kogutów, ale np. o to, że pierwszy raz w tego typu podróży nie byłem ani razu w pełni szczęśliwy, jak to drzewiej bywało. Może po prostu chodzi o to, ze świat nagle stał się totalnie dostępny, wszędzie mogę jechać, gdzie tylko dusza zapragnie, albo może chodzi o zupełnie coś innego – nie wiem. Co nie oznacza, że podróż mnie nie cieszyła. Oj, cieszyła i to bardzo, jednak zabrakło przeżywania takiej nikłej chwili pełnej szczęśliwości, którą każdy z nas ma przyjemność częściej lub rzadziej przeżywać. Co ciekawe, również pierwszy raz w moim życiu nie miałem chandry popowrotowej, związanej z tym, ze się wraca z niezwykle ciekawego, bogatego we wrażenia życia, do w sumie niezwykle nudnego i przewidywalnego świata – moja aklimatyzacja przebiegła niewiarygodnie szybko i łagodnie. Pierwsze wrażenia, kiedy pierwszy raz położyłem się w pokoju do łóżka były takie - ale tu jest cholernie zimno i jak tu jest cholernie cicho. Tam zawsze było głośno i zawsze było gorąco. Generalnie to ten wyjazd był przeze mnie zupełnie inaczej przyżywany niż wszystkie pozostałe, nie da się tego opisać, jedyne co mi przychodzi na myśl to to, że odczucia z nim związane są bardziej wewnętrzne niż zewnętrzne.
Cóż by tu jeszcze napisać więcej. Może ku przestrodze napisze o całej masie niepotrzebnych rzeczy, które ze sobą zabrałem:
- śpiwór (śpi się pod prześcieradłami w hotelach, albo kocem)
- karimata (z tego co pamiętam raz jej tylko użyłem do spania w pociągu, poza tym siedziało się na niej podczas alkoholowej konsumpcji, oceniam, że to zupełnie zbędny bagaż)
- miałem dwie pary długich spodni (jedna zupełnie zbędna)
- sweter (kompletnie nieprzydatny w tropikach)
- miałem 5 czy 6 par skarpet (wystrarczyłaby jedna, zwykle sie chodzi w sandałach, więc skarpety są zupełenie zbędne)
- miałem zmieniacz napięcia, coby ładować baterie w aparacie, na miejscu okazało się, że to ważące ponad kg urządzenie jest zupełnie zbędne, ale to już moja osobista porażka)
- kangurka (użyłem jej tylko na Fansipanie - mogłem się zatem bez niej obejść)
- kompas (kompletnie niepotrzebny - ani razu go nie używałem)
- dwa kremy do opalania (mi się nie przydały, bo nie lubię się nimi smarować, więc jeden to świat i ludzie)
- chyba też wziąłem za dużo lekarstw (jednak licho nie śpi i te zawsze mogą się przydać, zatem to wedle własnego uznania)
To tyle z tego co sobie po dwóch miesiącach przypomniałem, może komuś, kto tu kiedyś zajrzy, to się przyda przy pakowaniu plecaka w taką podróż.

Zamieszcze jeszcze ceny wybiórczych produktów, to dla ludzi, którzy planują się wybrać w tamte strony, jak też zaproszenie do udziału w dwóch wyprawach do Ameryki Południowej w przyszłym roku. Może ktoś z Was będzie reflektował, albo poleci to swoim znajomym.

Przepraszam za spóźnione zakończenie tego bloga. Jendak to opóźnienie najdobitniej świadczy o tym, że pisałem go głównie z myślą o sobie. Wyszedł z tego niezły pamiętnik. Nie wiem, czy następnym razem będę blogował, jednak muszę przyznać, że sprawiło mi to dużo frajdy, a szczególnie czytanie Waszych wpisów, których nie było zbyt wiele. Teraz już wiem, że czytało go dużo więcej ludzi, niż to można było wywnioskować po ilości wpisów. Jednak to tym wpisującym najbardziej chciałbym podziękować za słowa wsparcia i otuchy, a szczególnie za mobilizację do pisania, w często naprawdę mało sprzyjających okolicznościach.
WIELKIE DZIĘKI DLA WAS I DO ZOBACZENIA GDZIEŚ NA SZLAKU WIELKIEJ PRZYGODY.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Powrót do Polski

To cały mój dobytek
Słynna Khao San żegna nas deszczem.

Rano okazało się, ze nie możemy już nigdzie wymienić kasy, bo wszystkie kantory są zamknięte. Tak też wczoraj myślałem, że będzie, ale Gutek mówił – no co Ty – tutaj kantory otwierają już o 7.00 rano. Teraz trzeba było chodzić o suchym pysku, wreszcie zdecydowaliśmy się wejść do jednej restauracji przy naszym hotelu na kurczaka z ryżem i zapłacić dolarami. Baba się z wielką łaską zgodziła i policzyła nam lichwiarski kurs. Zgodziliśmy się tylko dlatego, bo nie mieliśmy wyjścia i nie chcieliśmy się udawać w przeszło dwudziestogodzinną podróż z pustym brzuchem. Zasiadamy do stolika zaraz po tym, jak prosto w oczy powiedziałem właścicielce, co tak naprawdę o niej myślę. Na szczęście jesteśmy obsługiwani przez sympatyczną kelnerkę, która wyraźnie nas kokietuje. Pewnie nie wie, że wyjeżdżamy, a może wie i właśnie robi to specjalnie. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, przecież spieszę się na samolot.

Na lotnisku jesteśmy jeszcze na tyle wcześnie, że po oddaniu bagażu postanawiamy wyjść na zewnątrz. Po opędzeniu się od permanentnie tam stojących naganiaczy, schodzimy na dół. Gutek gra na gitarce a ja delektuje się ostatnimi chwilami w Azji. Znajdując się w tym samym miejscu co w momencie naszego przyjazdu, stwierdzam, że jest jakoś chłodniej (mam na sobie sweter). Gutek mówi, że albo się przyzwyczailiśmy albo faktycznie jesień idzie i jest nieco zimniej, niż wtedy kiedy tu staliśmy pierwszy raz. Po wejściu na pokład samolotu, okazuje się, że na zewnątrz jest 38 stopni, więc jak na nasze polskie warunki to po prostu upał. Jednak te dwa miesiące w Azji wpłynęły na nasze organizmy w dość znaczący sposób.

Lot przebiegał bez większych ekscesów, choć lecieliśmy z dzieciakiem w samolocie, który kompletnie zdominował swojego tatusia – machomana. A mianowicie przyjął taktykę zachowywania się tylko wtedy grzecznie, kiedy tatuś chodzi z nim po samolocie, a jeśli nie i oddaje go mamie to od razu jest pisk, płacz i wielkie larum. Ja się jakoś do tego przyzwyczaiłem, ale Gutek nie mógł tego znieść. W pewnym momencie nawet mu doradziłem, żeby zakończył swoje cierpienia i ostentacyjnie poprosił o dzieciaka, udał się z nim do toalety i spuścił go w kiblu. Mając już chyba natłok przeżytych wrażeń z ostatnich dwóch miesięcy Gutek nie skorzystał z mojej porady. W tak przyjemnej atmosferze dowlekliśmy się do zimnych i pochmurnych jak diabli Helsinek. Postanowiłem zaopatrzyć się jeszcze w pokładową Coca cole i hura do tranzytowego przejścia. Tam kolejna kontrola i okazuje się, że nie mogę mieć żadnych napojów, nawet Coli, która ewidentnie pochodzi z samolotu i w żadnym innym miejscu na świecie jest nie do nabycia. Ale co tam, ku uciesze i zdziwieniu innych współpasażerów opróżniam zawartość puszeczki i idziemy dalej. Najbardziej cykałem się o gitarę, jednak okazało się, że nie było z jej przewiezieniem żadnego problemu. W samolocie do Warszawy, już do luku nad siedzeniem nie można jej było włożyć, bo była za wielka, ale za to mogłem przyczepić ją pasami przy innym fotelu bo było dużo wolnych miejsc. Nawet wystartowaliśmy przed czasem, bo wszyscy wcześniej się zjawili na pokładzie a nie było nas więcej niż 20 osób. Po wypiciu paru wódeczek (niestety nie mieli żubrówki, a miałem na nią ochotę) zagadnąłem stewardessę o to, aby zapytała się pilotów, czy mogę zajrzeć do ich kabiny. Nie wiem czy to zrobiła, bo miała nad sobą nieprzyjemnego i niezwykle buraczanego dziada, którego pewnie musiała zapytać najpierw. Po paru minutach wróciła i oznajmiła, że nie ma takiej możliwości, piloci się nie zgodzili. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, bo wyglądali na wyluzowanych i sympatycznych gości. Tylko ten pieprzony dziad pewnie nie pozwolił jej nawet zapytać. Nic to, trzeba zapić koleją wódeczkę i po chwili jesteśmy na Okęciu. Temperaturą zewnętrzną 15 stopni Celsjusza. No cóż, upał to nie jest, ale też to nie Tajlandia, tylko Polska. Odbieramy bagaż i wychodzimy. Tutaj kolejna niespodzianka czeka na Guta. Otóż okazuje się, że wyszła po niego jakaś dziewczyna, której się kompletnie nie spodziewał. Zważywszy na późną porę i to, że mógł ją widzieć kilka miesięcy wcześniej ostatni raz i wtedy jej powiedzieć o dacie swojego powrotu, możecie sobie wyobrazić jego zdziwioną minę. A tym bardziej jego brata, który po nas wyjechał i też patrzył z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami. Nie dość, że na blogu się naczytał tego i owego, to jeszcze ledwo braciszek postawił nogę na ojczystej ziemi a już dziewczyny ustawiają się do niego w kolejce. Tego już było za wiele, nie bardzo było jak na niego czekać, więc amorom szybko trzeba było powiedzieć stop. Siedzimy już razem w samochodzie i ku swojemu skolei totalnemu zdziwieniu konkluduję, że była to dziewczyna o której Gutek w ogóle mi wcześniej nie opowiadał. A to Ci dopiero historia, po przegadaniu dziesiątek nocy na wszelkie możliwe tematy, myślałem, że wiem już o wszystkich jego dziewczynach, okazało się, że jednak nie.

Brat Guta oczywiście jest ciekaw jak było, ten tylko odpowiada coś w rodzaju, wszędzie dobrze gdzie nas nie ma i dojeżdżamy do Żyrardowa. Szybko udaje się do domu, bo jest już dobrze po 23 a ja na rano przecież do roboty. Jedyne o czym teraz marze to gorąca kąpiel, a tu się okazuje, że jest remont wodociągów i ciepłej wody nie będzie przez trzy tygodnie. Ależ jestem tym faktem wkurzony. Po krótkiej rozmowie z mamą, zjedzeniu kolacji i rozpakowaniu kładę się wreszcie do łóżka. Nie mogę uwierzyć, że leże w swoim czyściuteńkim łóżku. Jednak szczególnie dwa wrażenia są niesamowicie silne, a mianowicie ogarniająca mnie cisza i niesamowite zimno w pokoju. To coś nowego, trzeba będzie do tego przywyknąć.

piątek, 10 października 2008

Ostatni dzień w Bangkoku

I testowanie gitarek w hotelowym zaciszu ku uciesze mieszkających koło nas przepięnych skandynawek.

Ostatni banana pancake.
Na Khao San zastał nas już wieczór, ale warto było.
Wyglądam na bardziej zadowolonego niż właściciel.
Gutek testuje gitarke!

Zacznę od tego, ze ten post był już gotowy. Jednak przez to, ze wkradł się na mojego pendrive’a wirus, strąciłem plik ze wszystkimi postami, jak również kilkadziesiąt zdjęć. Moje wkurwienie sięgnęło prawie zenitu, postanowiłem zatem podzielić się tą nieszczęsną informacje z Łukaszkiem. A ten odpisał, że z pendrivami, to jest tak samo jak z fiutami. Jak się je wkłada do zbyt wielu dziur, to zawsze jest ryzyko, że się coś złapie. Dlatego wielka szkoda, ze do tej pory nikt nie wymyślił kondomów na pendrivy. Tak mnie rozbawił tym jakże ujmującym porównaniem, ze ciśnienie prawie całe od razu ze mnie zeszło.

Wracając do przedmiotu, to nie myślcie sobie, ze ostatniego dnia się leniliśmy. Wprawdzie mieliśmy już dość Bangkoku, z całym badziewiem, które w sobie zawiera, jednak pozostała nam rzecz najważniejsza do załatwienia a mianowicie zakupy. Chcieliśmy się wybrać w nowe miejsce, w którym do tej pory nie byliśmy, czyli wielki market w środku Bangkoku. Ranek przywitał nas deszczem. Udaliśmy się najpierw w celu zakupienia biletów na lotnisko i tam się dowiedziałem od sympatycznego Japończyka, że faktycznie targ na który się wybieramy jest ogromny i niezwykle tani, jednak w poniedziałem jest zamknięty i według niego nie ma po co tam jechać. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że idziemy w stare miejsce, gdzie byliśmy dwa miesiące temu. Nie miałem pewności, czy tam trafię, bo nie miałem mapy Bangkoku. Jednak jakoś się udało, to miasto jest na tyle charakterystyczne, że jako tako można zapamiętać drogę. Po dojściu na miejsce zaczęło się zakupowe szaleństwo, chociaż jak to zwykle na zakupach bywa okazało się, że znaleźliśmy wszystko poza tym, na czym nam najbardziej zależało. Jednak obkupiliśmy się w zadowalającym zakresie. Szczególnie ja, po czym zaczęliśmy się zbierać do powrotu. Postanowiliśmy wracać nieco inną trasą i po drodze trafiliśmy do sklepu muzycznego. Zwróciłem uwagę na wielkość tego sklepu, bo wydał mi się ogromny. Gut mówi, że większe widział w Warszawie. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć i wchodzimy do środka. Tam okazuje się, że to są tak naprawdę dwa sklepy położone obok siebie, a zatem w rezultacie nie są tak duże jak mi się wcześniej wydawało. Po pobieżnej ocenie oczywiście podchodzimy do stoiska z gitarami. Gutek chwyta jedną, zaczyna grać i mówi, że jest zajebista. Ja od razu przeliczam cenę i uznaje, że jest niedroga. Mówię, że ją sobie kupie. Gut na to, że chyba żartuję. Ja, że nie i że na poważnie zamierzam ją kupić, a tak w ogóle to strasznie się dziwię dlaczego on sobie też jednej nie kupi, skoro po pierwsze ma na to pieniądze, po drugie gra lepiej ode mnie i po trzecie nie ma w domu dobrej gitary. Ta argumentacja jakoś do niego trafiła, bo po dłuższym zastanowieniu stwierdza, że jak będzie jeszcze jedna taka sama to też ją sobie kupi. Okazuje się, że jest. Gut ją testuje chyba z godzinę i wreszcie stwierdza, że nie jest dobra i że ma wadę. Właściciel przynosi zatem trzecią, tym razem testy Gutka trwają krócej, stwierdza, że ta jest ok. Idziemy do gościa i chcemy zapłacić w dolcach, ten oczywiście się nie zgadza i mówi, żebyśmy przyszli jutro. Nie ma czasu - tłumacze, jutro wyjeżdżamy. Ten jest nieprzejednany i wysyła nas do kantoru. Problem w tym, że za pół godziny zamyka sklep. Zapieprzamy do kantoru, pech chciał, że nie ma żadnego w pobliżu. A kiedy wreszcie dochodzimy do przecznicy z kantorami, okazuje się, ze jest już po 17.00 i wszystkie są zamknięte. Myślę jeszcze, że mógłbym wypłacić kaskę z konta, ale to była moja rezerwowa kasa i skoro przez całą podróż nie musiałem tego robić, to teraz też nie będę. Wracamy do gościa, myśląc, że nie ma szans i że pewnie jest już zamknięte. Na otarcie łez po drodze kupuję sobie bardzo fajnego sprężynowca. Sklep ku naszemu zdziwieniu okazuje się otwarty i facet godzi się na dolce – no tak, nie można wypuścić takich klientów. Oferuje nam nawet dobry kurs. Gutek dla pewności jeszcze przez dwadzieścia minut testuje swoją gitarę, po czym wreszcie dokonujemy zakupu. Postanawiam dokupić sobie sztywny pokrowiec, taki jak miał Banderas w filmie „DESPERADOS”. Gut mnie przestrzega, że taki pokrowiec może i jest fajny, ale masakrycznie ciężki i niewygodny w noszeniu. Po drodze do hotelu miałem okazję się o tym przekonać. Pokrowiec faktycznie okazał się super ciężki. Maszerowaliśmy grubo ponad godzinę z wysoko uniesioną głową, w końcu występowaliśmy w nowej roli. Teraz wyglądaliśmy jak zawodowi muzycy, co przyjechali tutaj na tournee.

Po powrocie do hotelu zaczęliśmy grać na gitarach i się nimi cieszyć. Nie trwało to długo, bo ja miałem niedosyt zakupowy, głownie spowodowany brakiem lnianych koszul, których zamarzyłem jeszcze na początku tego wyjazdu. Zmobilizowałem Guta, żeby wyskoczyć jeszcze po koszule na Khao San. Targowaliśmy się zawzięcie, w efekcie kupiłem sobie trzy a Gut jedną koszule, miał też ochotę na drugą ale już niestety zamknięte były kantory, a jedna troglodytka za chiny ludowej nie chciała mu sprzedać za dolary. W końcu, zdegustowani zacofaniem autochtonów udaliśmy się na kolacje a potem do hotelu. Tam po kąpieli zaczęło się granie i zagadywanie cudownej urody Szwedek, które też wracały już do domu i wydawały się stęsknione towarzystwa. Mi jednak zachciało się piwa i opuściłem hotel. Zapomniałem, że tutaj po dwunastej nie można kupić piwa - jak to dobrze, że dwa miechy temu poznało się zakamarki tego miasta z mieszczącymi się tam zamtuzami. Teraz spokojnie udałem się w kierunku jednego z nich. W drodze powrotnej postanowiłem zahaczyć o Khao, żeby poczuć ostatni raz atmosferę tego miejsca, jak też z ciekawości, czy spotkam jakieś kurwy, które kręciły się tutaj na początku naszej drogi. Okazało się, że kurwy są te same i interes kwitnie. Sezon w tym miejscu chyba nigdy się nie kończy. Gdy wracałem do hotelu widzę, że Gut już mnie wypatruje z balkonu. Mówi, że zastanawiał się już nad tym, co by zrobił gdybym nie wrócił. Pytam się, co wymyślił? Ten mówi, że nic, ale że na pewno leciałby do domu. Jestem zdziwiony, bo ja, gdyby była odwrotna sytuacja nie wiem czy bym poleciał, czy nie ale na pewno nie udzieliłbym takiej odpowiedzi tak łatwo i tak szybko. Gut idzie spać, nie chce mu się towarzyszyć mi w osuszaniu piwka na balkonie. Ja jeszcze kontempluje atmosferę miasta przez jakieś pół godziny i też się kładę. Przyszedł czas na ostatnią noc w Azji!!!

niedziela, 31 sierpnia 2008

Most na rzece Kwai

Pierwsze chwile po powrocie do Bangkoku. Tu sie wszystko zaczelo i tutaj wszystko sie skonczy.
Kolej smierci, jak ja nazwano na czesc ponad 100.000 ludzi, ktorzy zgineli przy jej budowie!
Stacja kolejowa
A takie powinny byc u nas cmentarze. Byloby taniej, ladniej i nie byloby calego tego zamieszania we Wszystkich Swietych.
Wreszcie sie mozna najesc porzadnie.
Rowerek to genialny wynalazek, szczegolnie jak sie jest padnietym, jest straszny upal i kilka kilometrow do przebycia.
A o to slynny most na rzece Kwai!


Trzeba bylo zobaczyc ten slynny most. Nic specjalnie ciekawego, choc cala historia tego mostu i kolei robi wrazenie. Przeczytalem anegdote w hotelu przy sniadaniu, ze kiedy most byl odbierany po zakonczeniu jego budowy, jakis wazniak wyglosil przemowienie do calej masy robotnikow, ktorzy tam byli. Powiedzial - odwaliliscie kawal dobrej roboty, mozecie byc z siebie dumni i juz zawsze nosic brode wysoko uniesiona do gory. Wiekszosc z nich juz nastepnego dnia odjechala do budowy dalszej czesci kolei, stamtad nigdy nie wrocili, dziesiatkowani chorobami, slabym wyzywieniem, morderczym upalem czy bezwzglednoscia nadzowrcow. Most mial powstac w 5 lat, tak zaplanowali owczesni inzynierowie. Ostatecznie zostal zbudowany w 16 miesiecy, to daje wyobrazenie o tempie pracy. Potem byl zbombardowany ale zostal przywrocony do stanu po przedniego.
Zwiedzilismy jeszcze cmentarz poleglych z II Wojny Swiatowej. Nic nadzwyczajengo, poza tym, ze jest zrobiony na styl amerykanski. Rowne, ponumerowane, dlugie alejki, takie same skromne mogily (wszyscy tu sa rowni, niezaleznie kim byli za zycia), podcieta trawka, wszysko symetrycznie wymierzone. Bardzo fajna koncepcja, duzo bardziej mi sie podoba niz nasze polskie cmentarze, ktore klimat, maja tylko we Wszystkich Swietych ale juz i tak nie ten co kiedys, przez te plastikowe, zamkniete znicze.

Co do samej miejscowosci, to moge ja polecic szczerze wszystkim tym, ktorzy maja jeszcze pare dni w zapasie i chca sobie nieco odpoczac. Miescina jest spokojna ale jednoczesnie posiada wszystko co potrzeba. Mieszkamy w bardzo przyjemnym i niedrogim hotelu - Jolly Frog. Co ciekawe, ten hotel jest wymieniony w Lonely Planet na pierwszysm miejscu. My te miejsca z przewodnika omijamy szerokim lukiem, bo zwykle jak juz ktos sie tam znajdzie, to podnosi cene przynajmniej o polowe. Tu chyba tak nie bylo, bo ceny sa przystepne. A co najwazniejsze maja genialne jedzenie. Smialo moge powiedziec, ze najlepsze jedzenie jakie tu jadlem. Menu ma chyba ze 30 stron, ceny bardzo przystepne. Tak w ogole, to z perspektywy czasu moge stwierdzic, ze Tajlandia ma najlepsze zarcie ze wszystkich odwiedzonych przez nas krajow. Na dodatek, jeszcze bardzo tanie. Choc kraj sam w sobie nie jest najtanszy, bo tez najbardziej rozwiniety, to zarcie maja tutaj najtansze. Wiec wszyscy smakosze kuchni azjatyckiej przybywajcie tutaj, bedziecie w raju. No moze takim syfnym raju, jak pisalem wczesniej. Jednak wasze podniebienie dostapi niebywalej rozkoszy porownywalnej tylko z sexem. Nota bene druga najtansza rzecza w calej Azji i prawie na swiecie, taniej podobno jest tylko w Afryce. Ale to zaden news, wiec nie bede sie na ten temat szerzej rozpisywal.

Powrot do Bangkoku zaplanowalismy pociagiem. W koncu tylu ludzi zginelo nie po to, zebysmy mieli wracac autobusem. Chyba miejscowi tez tak mysla, bo pociag jest drozszy 5 razy niz normalnie powinien kosztowac. Jedzie sie trzecia klasa, a jest drozej niz w klimatyzowanym autobusie. Jednak przez szacunek dla krwi poleglych przy konstrukcji tej kolei nawet nie marudzilismy przy zakupie biletow. Podroz z ladnymi krajobrazami. Nie bylo duzo turystow, praktycznie sami miejscowi. Jednego dzieciaka bolal zab, chcialem go poratowac Apapem, bo darl gebe w nieboglosy. Podchodze do kobity, pokazuje proszek, potem na dzieciaka i gestykuluje, ze mu pomoze. Ona gapi sie na mnie a potem pyta dzieciaka, czy chce to wziac. ten kiwa glowa, ze nie i patrzy na mnie z przerazeniem. Moj gest jednak nieco pomog, bo od tamtej pory darl sie nieco ciszej.

Teraz wrocilismy do Bangkoku, ciekawe co sie tutaj wydarzy.

Poprawiam tego posta po paru godzinach i juz moge napisac, ze dzieje sie duzo. Wlasnie chcial mnie zabic jeden miejscowy Taj. Stwierdzilem, ze jeszcze tylko potrzeba mi takiej awantury na koniec tej wielkiej przygody. Dlatego, tylko dzieki moje zimnej krwi i kompletnej trzezwosci dnia dzisiejszego obylo sie bez mordobicia.

sobota, 30 sierpnia 2008

Kanczanaburi

Tutaj sie stolowalismy w Ayuthaya. Bardzo przyjemny lokal, szkoda tylko, ze zamykaja go po 18.00 a o 14.00 konczy sie ryz i pozostaje tylko noodle, ktorego nienawidze.
Ten kierowca nie ma nogi a prowadzi lodke jak stary wyjadacz.
Impresje z Ayuthaya


Udalo mi sie jeszcze namowic Guta, zeby odwiedzic to miasto. Niestety z Ayuthaya sa bardzo drogie polaczenia i musielismy jechac przez Bangkok. Pozno wstalismy, to i pozno dotarlismyt na miejsce. Podroz w sumie przebiegala spokojnie. Fajny byl powrot do Bangkoku, taki chwilowy. Musielismy sie dostac ze stacji kolejowej na stacje autobusowa. Wymagalo to godzinnej jazdy autobusem przez miasto. A na mapie wydawalo sie, ze jest to niedaleko. Alez to miasto jest ogromne. Ma swoja egzotyke i klimat. Pomimo tego, ze po dwoch miesiacach spedzonych w Azji obylem sie z pewnymi widokami i juz coraz trudniej jest mnie zadziwic, to jadac tym autobusem przez miasto po prostu chlonalem otoczenie z rozdziawiona geba. Te kolory, tlumy ludzi, zapachy, halas, to tworzy cos tak niesamowitego i niepowtarzalnego, czego nie ma nigdzie indziej. Na dluzsza mete jest to na pewno szalenie meczace ale jak sie tu przyjedzie na chwile, to mozna skonac z zachwytu. Jakos za pierwszym razem jak tu przyjechalem, nie bylem az tak tym podekscytowany.

Co do Kanczanaburi to Lukasz ostrzegal mnie, ze jest to dziura. Spokojna miescina - mowi, w sam raz do tego, zeby wypoczac. Ja juz pierwszego dnia postrzegam ja nieco inaczej. No pewnie, ze w porownaniu z Bangkokiem jest to dziura ale jest tu wszystko co travelers potrzebuja do zycia. Kupa knajp, tanich hoteli, internet i cala masa turystycznych atrakcji. Jak na pierwsze wrazenie, to bardzo sympatyczna miejscowosc. Mysle, ze sie tu nieco zabawimy. Wszystko zawsze zalezy od nastroju w jakim sie wjezdza do danej miejscowosci, a nasze nastroje sa wyjatko dobre.

Spokojny dzionek

Taki wlasnie ten dzionek byl - do czasu oczywiscie. Bylismy tak zmeczeni imprezowaniem dnia poprzedniego, ze nie dalismy rady wyjechac do Bangkoku i zostalismy w Ayuthaya jeden dzien dluzej. Ja glownie przesiedzialem na necie, zeby naprawic swojego bloga. Gutek szwedal sie po miescie i jak to mowi moja mama - szukal dnia wczorajszego.
Przyszedl wieczor. Zaczelo sie jak zawsze tym, ze wyszlismy na jedno male piwko. Potem drugie, trzecie i trafilismy do lokalu, w ktorym siedzielismy wczoraj. Nie bez kozery wlasnie tam trafilismy. Otoz managerka tego miejsca jest cudnej urody kobieta. Postanowilismy zajrzec do niej i dowiedziec sie co slychac. Oczywiscie siedzi przy stoliku, zaprasza nas do srodka od samego progu. Jest juz sporo po 24.00, wiec nie ma praktycznie ludzi poza jedna ekipa siedzaca przy dwoch stolikach. To wlasnie zwrocilo moja uwage. Mialem wrazenie, ze jest to jedna ekipa a zajmowali dwa stoliki, jeden tak jakby nieco na uboczu. Poza nasza znajoma, byla tam tylko jedna kobieta, poza tym z osmiu typow. Typy to dobre okreslenie na tych gosci.
Mowie do Guta:
- Stary, to nie jest wczorajsza ekipa, to zupelnie inni ludzie.
- Widze, conajmniej klase nizej - odpowiada Gutek,
- Nie o to chodzi, Ci goscie to przestepcy - odpowiadam - przynajmniej tak mi sie wydaje, a szczegolnie musimy uwazac na tego jednego typa.
- Wiesz, ze jak spojrzalem na niego, to o tym samym pomyslalem - mowi Gutek.
To taka nasza refleksja. Zaraz nawiazuje przyjazne kontakty z miejscowymi, choc szybko sie orientuje, ze nie mowia w ogole po angielsku. Nasza managerka, choc kompletnie pijana, to stara sie pelnic najlepiej jak potrafi obowiazki tlumacza. Jeden z nich jest tak podekscytowany nasza wizyta, ze nawet robi mi prezent ze swojego szala. Zaczyna mnie uczyc tajskiego, ja sie odwdzieczam polskim, jest ogolnie wesolo. Gutek siedzi kolo naszej znajomej i z nia gada, nagle widze, ze geba mu blednie. Baba mu wlasnie oznajmila, ze Ci goscie to miejscowa mafia. Slysze jak baba mu to glosno powtarza, bo Gutek ma mine jakby nie rozumial. Mowie do babki, zeby nie zartowala, ta mi odpowiada, ze nie zartuje, ze to sa bardzo bogaci i potezni ludzie, a szczegolnie ten i pokazuje na goscia, od ktorego dostalem szalik. Mowi, ze oni w ogole nie kumaja po angielsku i ze ten gosc jest nieco szalony ale tutaj jestesmy goscmi i nic nam nie grozi, mozemy byc spokojni. Pytam sie - czy to koles kiedys kogos zabil? Babka odpowiada, ze na pewno wiele razy ale zebym byl spokojny, nic nam nie grozi. Gutek juz chce sie zmywac. Ja zaluje, ze nie ma Lukaszaka, ten to dopiero by sie tu odnalazl. Jestem ciekaw, jak sytuacja sie rozwinie i namawiam Guta, zebysmy jeszcze chwile zostali. Sytuacja sie rozwija tak, ze po typa, ktory dla mnie wygladal najbardziej groznie podjechala chyba jego zona albo dziewczyna. W kazdym badz razie zbluzgala go jak psa, wrzeszczala strasznie, juz myslelismy - no ladnie, teraz sie zacznie awantura. A tu nie, koles wstaje od stolika, zabiera papierosy i wychodzi - tutejsze kobiety maja niezwykly temperament, na pewno nie jest latwo okielznac takiego faceta, a tu prosze wyszedl jak trusia. Jedni odjezdzaja, przyjezdzaja inni. Zjawia sie nawet wczorajszy pedal, co ciekawe teraz jest zupelnie innym czlowiekiem. Wczoraj brylowal w towarzystwie, dzis skacze kolo tych facetow jak jakis klaun. Widac, ze wspina sie na wyzyny swojej wyobrazni, zeby im dogodzic najlepiej jak tylko potrafi. Oczywiscie na zrobienie laski przez niego, to oni raczej nie maja ochoty. Gutek nagle sie kapuje, ze Ci goscie przy drugim stoliku to sa chyba ochroniarzami tego pierwszego goscia. Bardzo mozliwe, ze tak jest. Geby maja tak beznadziejnie glupie, ze raczej nie mogliby wykonywac czegos innego. Nie moge sie oto zapytac managerki, bo jest ten pedal, co gada po angielsku i moglby szybko przetlumaczyc moje pytanie. Postanawiamy opuscic to wspaniale miejsce w momencie lekkiego uspienia imprezowej atmosfery. Nasza znajoma wydaje sie byc zadowolona z naszego wyjscia, jakby ta cala sytuacja ja nieco stresowala. Dzis udalo nam sie polozyc przed 4.00, wiec jest szansa, ze jutro wstaniemy i wyjedziemy z miasta.
Jeszcze sasiad walil w sciane jak przyszlismy do hotelu. Znowu zalowalismy, ze nie ma Lukasza. Ten to by mu dopiero pokazal swoja glosna gadka, jakby zarzucil jakas historie, jak to ma w zwyczaju. Odpukalismy tylko sasiadowi, pozyczylismy dobrej nocy po naszemu i walnelismy sie do wyra.

piątek, 29 sierpnia 2008

Ayuthaya

Na pytanie, ktory z nich to pedal. pewnie kazdy zna odpowiedz. Ale, ktory z nich jest projektantem mody, to moze bedzie nieco trudniejsze?
Z przyjacielem Polanskiego
Ostatnia zwiedzana przez nas swiatynia podczas tej podrozy

A to zdjecie nie zostalo zrobione w wielkim akwarium, tylko w rzece!
Idzie prosto na mnie

Tutaj slonie musza znac przepisy ruchu drogowego
Tutaj sie nie da wszedzie dojechac na rowerze!
Przypomina nieco Ankor!


Gdy zobaczylismy policjanta
To postanowilismy troszke postrzelac!
Tu mnisi dostali datek w postaci ryzu, ciekawy sposob podawania, chyba ten, ktory to wymyslil mial za zadanie wymyslic zajecie dla jak najwiekszej liczby ludzi.
A ci mnisi chyba nieco oszukuja z tym niejedzeniem po 11.00!
Tak sobie zawsze wyobrazalem rasowego mnicha






Na szczescie ruiny swiatynne znajdujace sie w tym miescie, to zupelnie inna bajka. Moge smialo powiedziec, ze nie rozczarowaly mnie w ogole, wrecz przeciwnie zaskoczyly swoja wielkoscia, majestycznoscia i magiczna aura, ktora sie w nich roztacza. Z pewnoscia warto tu przyjechac i pokrecic sie po tych starych swiatyniach. Ich kompleks mozna przyrownac do tego z Ankoru, nie sa w prawdzie tak stare, bo z XIV - XV w. i az tak wielkie, jak niektore z tamtejszych swiatyn ale swoim pieknem niewiele im odstepuja. Sam nie za bardzo lubie zwiedzac ruiny, wiec nigdy nie czerpie z tego jakiejs specjalnej przyjemnosci. Tym razem bylo inaczej, moze wlasnie dlatego, ze bylem od poczatku negatywnie nastawiony, poprzez syf miasta. Jeszcze wczesniej Lukaszek nam doradzil, abysmy wypozyczyli rowery, bo on zwiedzal na piechote a to potem okazal sie niezbyt dobry pomysl. Faktycznie, bez rowerow byloby sie ciezko tutaj obejsc. Mielismy caly dzien i bynajmniej nie proznowalismy a i tak udalo sie nam zobaczyc 8 czy 9 najladniejszych i najbardziej godnych uwagi miejsc. Dla tych czytelenikow, ktorzy sie tutaj wybieraja moge powiedziec, ze wejscie do pojedynczej swiatyni kosztuje niecalego dolara. Jednak jesli ktos ma mocno ograniczony budzet albo ze swej natury jest cwaniakiem i dusigroszem, dodam, ze nie ma problemu z wejsciem na gape. Kompleksy swiatynne sa zwykle duzej powierzchni, praktycznie w ogole niestrzezone, okala je niewysoki murek. Wystarczy tylko odejsc nieco w bok, jednym susem przesadzic murek i juz sie ma prawie dolca w kieszeni:)

Jak sie jezdzi rowerem po Ayuthaya warto sie zaopatrzyc w kupe kamieni albo dobry kij. Szczegolnie wieczorem problem psow powraca i trzeba sie trzymac na bacznosci. W ogole doszedlem do wniosku, ze tutaj naprawde przydaloby sie miec pistolet, by walic z niego do psow i szczurow.

Po powrocie bylismy bardzo skonani ale jeszcze skoczylem na net, zeby cos napisac i tutaj niesamowity zonk. Nie wiem, czy jakis haker mi sie wlamal na konto, czy co, ale nie moge sie zalogowac na swoja poczte i wyswietla mi sie komunikat, ze dane sa nieprawidlowe. Po prostu koszmar. Jakby tego bylo malo, to cos sie popieprzylo z blogiem i stracilem cala szate graficzna, nad ktora kiedys tak dlugo siedzialem. Wkurwienie moje bylo po prostu niewyobrazalane. Gutek byl tylko tego biednym swiadkiem i odbiorca. Wrocilismy do hotelu, zeby sie odswiezyc.

Wchodze pod prysznic, pucuje cialko, po czym wychodze i myje zeby. W miedzy czasie do lazienki wchodzi Gutek (A lazienke mamy obszerna, mieszczaca sie jakby na tarasie. Mozna siedziec na kiblu i kontemplowac przyrode, sluchac ptaszkow. Minus jest tylko taki, ze kibel jest w zasiegu okna domu sasiedniego, wiec ktos ma fajny widoczek, bo oczywiscie nie ma zadnej kotary. Nam to jednak nie przeszkadza a nawet moge przyznac, ze z powodu oryginalanosci tej lazienki wybralismy ten pokoj. Jendak najwazniejsze jest to, ze lazienka ma zasuwane drzwi z samozatraskujacym sie zamkiem, ktory mozna otworzyc tylko od srodka pokoju) i zatrzaskuje drzwi za soba. Ogladam sie i wykrzykuje - o kurwa, o kurwa, znowu to zrobiles. No nie da sie ukryc, zrobil to po raz drugi. No i co teraz? Szybko sie zastanawiamy. Ciezko jest krzyczec, bo za bardzo nie ma do kogo. Z ulicy slyszymy jak facet gra na gitarze i spiewa w jakims lokalu "Stand by me". Smiejemy sie, ze autor tego rozwiazania z zamkiem nie przewidzial, ze do srodka wejdzie dwoch mieszkancow naraz i jeszcze na dodatek jeden z nich bedzie mial pierdolca na punkcie komarow i za kazdym razem bedzie zatrzaskiwal drzwi za soba. No dobra, postanawiam wyskoczyc na zewnatrz, chociaz jestem w samych gaciach a pode mna ciemno jak w dupie u murzyna i teren niepewny. Gutek jednak przytomnie stwierdza, ze to i tak nic nie da, bo drzwi sa zamkniete od srodka pokoju na skobel, wiec obsluga tez ich nie otworzy. No tak, teraz dopiero jestesmy udupieni. Probuje podwarzyc drzwi, jednak sa tak skonstrulowane, ze musialbym je kompletnie rozwalic. Trzeba rozpieprzyc okiennice. Kiedy decyzja w tej sprawie zostala podjeta, dlugo nie musialem sie z nia silowac. W akopaniamencie dobiegajacej muzyki wyrwalem okiennice z trzaskiem. Nawet nie bylo duzych strat, dalo sie ja przywrocic niemal do stanu poprzedniego. Problem tylko byl taki, ze Gutek w miedzyczasie, nie wiem po co, zaczal odkrecac kran. Chyba myslal, ze z kranem latwiej mi bedzie wyrwac okiennice. Kranu mu sie odkrecic nie udalo, ale wyleciala uszczelka, ktorej za chiny nie moglismy wsadzic z powrotem. Kran teraz nie dziala, bo woda leje sie z niego jak z fontanny.

Dosc wrazen na dzis, chodzmy cos zjesc i kladzmy sie spac, bo jutro trzeba jechac do Bangkoku. Wychodzimy i idziemy do baru, z ktorego slyszelismy dobiegajace szlagiery. Okazuje sie, ze gra miejscowy piesniarz. Przy jednym stoliku widze goscia, ktory trzyma w rekach glowe i kiwa nia z lewa na prawo. Widze, ze ludzie siedzacy przy innych stolikach przygladaja mu sie uwaznie. Mowie do Guta - patrz na tego goscia, ten to dopiero ma dosyc. Podchodze do niego, klepie w ramie i mowie - don't sleep man!
On odpowiada - I don't sleep, I'm thinking!, po czym pyta sie mnie skad jestem. Odpowiadam, ze z Polski. A facet wybalusza oczy i mowi, ze ma jednego przyjaciela z Polski, nazywa sie Roman Polanski. Mowie - zeby sie nie wyglupial, a on obrusza sie szalenie i mowi, ze to prawda i zaczyna o nim opowiadac, ze Romek to to, albo Romek to tamto. Niektorzy z Was pewnie wiedza, jak wazna postacia dla mnie jest Polanski, po prostu szczena mi kompletnie opadla. Okazalo sie, ze facet jest rezyserem filmowym. Kilka lat spedzil w Anglii i w Stanach. A Polanskiego zna z Bangkoku, mowi, ze bardzo go lubi i bardzo ceni Polakow, bo to niezwykle silni i bystrzy ludzie. Nawet mowi, ze najbystrzejsi na swiecie, czym doprowadza mnie do smiechu. Szkoda, ze facet jest kompletnie zalany i ciezko mu sie skupic na temacie. W kazdym badz razie sprawial wrazenie, ze faktycznie rozmawial z Polanskim i z nim wspolpracowal. Moze slowo przyjaciel, ktore podkreslal z zapalem, to za wiele powiedziane, jednak musieli sie spotkac kilka razy w przeszlosci. Historia jest niesamowita, oczywiscie zostajemy w tym lokalu. Knajpa jest droga jak na nasza kieszen, jednak nie tak droga, zeby spieprzyc taka okazje. Facet zna tu wszystkich, wiec przysiadamy sie od stolika do stolika. Glownie sa tu miejscowi, bohema artystyczna i biznesowa. Poznajemy tez goscia zajmujacego sie moda w Bangkoku, kiedy mi mowi, czym sie zajmuje, odpowidam, ze wlasnie na takiego wyglada. Ten dziekuje, a ja ze 100 procentowa szczeroscia odpowiadam - nie ma za co, bo facet wyglada na rasowaego pedala. Potem wielokrotnie mowie o tym do Guta, a ten sie pyta skad wiem. Nie moge w to uwierzyc, ze zadaje mi takie pytanie, bo ten facet, to po prostu zurnalowy wzor pedala (nie chodzi tylko o ubior ale o modutacje glosu, czy gestykulacje i ruchy cialem). Dzis rano Gutek przyznal sie, ze pod koniec imprezy zapytal sie tego goscia czy jest homo i koles odpowiedzial, ze tak.

Jestem tak podekscytowany calym tym wydarzeniem, ze namawiam Gutka, zebysmy wyszli na scene i cos zaspiewali. Ten nie chce i broni sie przed tym pomyslem zazarcie. Ja jednak mysle, ze nie mamy nic do stracenia. Ostatecznie wstaje, podchodze do faceta na scenie, tlumacze o co chodzi i wolam Guta. Zapowiadam nasza piosenke i prosze o wybacznie, ze bedzie w jezyku Polskim. Ludzie sa niezle zdziwieni i skoncentrowani na naszym wystepie. Spiewamy 16 ton, na kompletnym luzie, bez zadnej tremy, Gut wprawdzie myli sie dwa razy ale ostatecznie chyba wypadlismy niezle, bo dostajemy mocne brawa i towarzystow prosi o bis. Wiec spiewamy "Czy te oczy moga klamac" i jest ostateczny szal.

Zadecydowalismy, ze pojedziemy na miejscowe disco. Tam dopiero zapachnialo nuda. Nikt nie tanczyl, muzyka dudni w uszach, ludzi jak na lekarstwo. A o drugiej konczy sie cala impreza i wszystkich wywalaja z lokalu. Znowu wracamy pod hotel i zaczyna sie picie. Ja juz mam dosc i ide do pokoju. Gutek jeszcze zostaje na miejscu i ostatecznie wraca do pokoju rano. Jakiez bylo moje wkurwienie, kiedy budze sie w nocy i widze, ze na moim lozku siedzi opisany wczesniej przeze mnie pedal. W pierwszej chwili mysle, ze to koszmar. Pytam sie goscia, gdzie jest Gutek? A ten odpowiada, ze bawi sie na zewnatrz. Pytam sie - skad sie tu wzial? Ten, ze Gutek go tu przyslal. Ja mu mowie, ze nie jestem gejem i zeby spierdalal z tego pokoju, a ten sie jeszcze pyta, czy moze mi dac buzi. Oz ty w zyciu, czuje, ze zaraz sie zerwe z lozka i rozwale jego lbem drzwi wejsciowe. Ten na szczescie w mig pojmuje sytuacje i wychodzi z pokoju. Ciagle leze na lozku po prostu zamurowany, nie moge w to uwierzyc, mam ochote rozpieprzyc Guta. Nawet wstaje, sprawdzam, czy wszystko jest w pokoju i postanawiam zaczekac na Guta. Czuje, ze tym razem miarka sie przebrala. Jestem jednak tak padniety, ze zmecznie bierze nade mna gore i ide spac zamykajac sie od srodka. Gutek wraca o 10 rano, przebiegu naszej rozmowy nie bede juz wam relacjonowal.