wtorek, 22 lipca 2008

Sajgon vel Hochi Minh City

A o to i nasz posilek.

Ciemne strony wojny - kojarzycie fotke?





Ludzie patrzyli jak na wariata, ale co tam, postrzelaloby sie.


Taka maszyna jeszcze nie jezdzilem.







Dzis zaczelismy nasza wycieczke od zwiedzania miasta poprzez wybranie sie do muzeum wojny amerykansko-wietnamskiej. Naprawde warta uwagi pozycja przy zwiedzaniu miasta. Jest tam pokazane cale okrucienstwo, jakie niesie za soba wojna. Mozna obejrzec czolgi, samoloty, mozdzierze, pojazdy opancerzone i cala mase innej broni uzywanej w czasie tego konfliktu. Poza tym, jest bogato opisany zbior zdjec i reportazy z tamtego okresu. Jest tez cos dla harcorowcow jak np. niemowlece zdeformowane ciala umieszczone w formalinie, czy zdjecia ofiar wojennych. Mysle, ze gdybysmy tam nie poszli to bylaby to niepowetowana strata.
Potem udalismy sie w kierunku jednej z pagod mieszczacych sie w centrum miasta. Pagoda jak to pagoda, nic nadzwyczajnego, wielka sala wypelniona zapachem kadzidel, w ktorej nie ma nikogo poza turystami (ciekawe, u nas zawsze sa jakies babcie w kosciele, ale w buddyzmie jest widocznie inaczej), a na srodki stoi wielki posag Buddy. Przed posagiem sa umieszczone rozne dary skladane przez mnichow, jak np jablka, pomarancze i inne frykasy coby Budda nie byl glodny. Mielismy ochote sobie cos z tego uszczknac z Gutem, ale Lukasz nas powstrzymal, mowiac, zebysmy lepiej dali spokoj, bo wyniknie z tego wielka afera. Gut tutaj rzucil cytat z „Seksmisji" mowiac – jak to, za te psiary. Bylo troche smiechu.
Nieco zglodnielismy, zatem wybralismy sie do reklamowanej przez Lonely Planet wegetarianskiej restauracji z typowym jedzeniem wietnamskim. Jak na reklamowana restauracje, to bardzo zdziwilismy sie tym, ze nikt z obslugi nie zna angielskiego. Chlopaki juz chcieli wychodzis widzac, ze w ogole nie rozumieja menu. Jednak mi spodobala sie egzotyka tego miejsca. Wiec na migi postanowilem jakos dogadac sie z obsluga. Za wzor wzialem stolik, przy ktorym siedzieli ludzie obok i cos szamali. Wiec staram sie, gestykuluje i koniec koncow cos tam zamawiam. Okazuje sie, ze przynosza nam coraz to nowsze potrawy, zlozylem chyba spore zamowienie. Gut ostatecznie rezygnuje w ogole z jedzenia w tym miejscu, bo nie lubi ryb, a one sa skaldniekiem zamowionego dania. W restauracji jest tak, ze na kazdym stoliku stoi kuchenka z palnikiem. Podpala sie gaz i samemu gotuje wedle zamowienia i upodobania. Noi sie zaczelo. Oczywiscie przyniesli nam kupe rzeczy, tylko ze my, poza frytkami nic z tego nie znalismy. No ale trzeba bylo sobie dac rade i trzymac fason. W restauracji siedza sami miejscowi i wszyscy zdazyli juz nas wziac na oko. Startuje pierwszy i nakladam sobie z garka rybe do miseczki, najpierw staram sie zrobic to patyczkami ale mi jakos nie wychodzi wiec lapie graba. Wzbudzam powszechna owacje wyrazona ogolnym siechem. Na szczescie jeden z kelnerow jest na tyle rozgarniety, ze pojmuje w mig sytuacje, podchodzi do nas i wyjmuje z usmiechem moja rybe z miski wkladajac ja z powrotem do gara. Zaczyna pichcic za nas. Naklada nam tez sam. Jestesmy z Lukaszkiem naprawde wdzieczni i rozpoczynamy konsumpcje. Zarcie sklada sie z ugotowanych ryb podobnych do malych wegorzy, drobniutkiego makaronu sojowego i calej masy roznych roslinek, uchodzacych pewnie tutaj za warzywa. Jest tez jakies inne miesko, noi oczywiscie cala masa roznych przypraw. Na zewnatrz wybucha burza, leje tak, ze wpada do restauracji, w ktorej nie ma okien. Robi sie ekstremalnie, Lukaszek stwierdza, ze czuje sie jakbysmy jedli ten posilek na statku podczas sztormu. Kelnerzy na szczescie tez to zauwazaja i prznosza caly kram do innej sali.
Na koniec postanowilismy pokrecic sie po miescie i pozwiedzac okolice. Zdrozylismy sie straszliwie. A w sumie krecilismy sie tylko po centrum, ktore tutaj jest ogromne. Nie obylo sie oczywiscie bez odwiedzenia paru sklepow i zakupie kilku pamiatek. Gut mnie teraz namawia na nocny wypad i wypicie paru piwek, ale ja juz mam tak dosc tego azjatyckiego piwa, ze chyba odpuszcze.

3 komentarze:

Ella pisze...

no jak grafoman, jakby Cię nawiedzilo ! ale dobrze, że w końcu coś nowego napisaleś!
Stary, wojna byla amerykańsko- a nie polsko-wietnamska :)
trochę zazdroszczę wrażeń, tyle nowych-innych miast i miejsc, chociaż te muzea to nie są na moją wrażliwość.
Pamiętaj, dezynfekuj i odkażaj organizm, ale nie piwem, najlepiej czymś "wyskokowym" - wódą, whiskey... Ciao!

Tomek pisze...

oj tam czepiasz sie, jestem strasznie zmeczony jak zwykle pize te posty, nie chce mi sie tego zczytywac jeszcze raz, najwazniejsze ze wiedzialas o ktora wojne mi chodzilo:). Dezynfekowac to sie juz nadezynfekowalem, dlatego pora trozke zadbac o siebie.

kuba pisze...

I jak, fajnie się je zupkę pałeczkami, hi hi ; No i nie mów, że zamiast piwa pijesz wodę nie gazowaną, bo nabiorę podejrzeń, że siedzisz u siebie w domu, a te wszystkie zdjęcia to efekt pracy w Photo Shopie ;)
A muzeum super sprawa... ciekawe co Łukasz na to który pisał u siebie, że wojna to taka super adrenalina itp :/