Ciemne strony wojny - kojarzycie fotke?
Taka maszyna jeszcze nie jezdzilem.
Dzis zaczelismy nasza wycieczke od zwiedzania miasta poprzez wybranie sie do muzeum wojny amerykansko-wietnamskiej. Naprawde warta uwagi pozycja przy zwiedzaniu miasta. Jest tam pokazane cale okrucienstwo, jakie niesie za soba wojna. Mozna obejrzec czolgi, samoloty, mozdzierze, pojazdy opancerzone i cala mase innej broni uzywanej w czasie tego konfliktu. Poza tym, jest bogato opisany zbior zdjec i reportazy z tamtego okresu. Jest tez cos dla harcorowcow jak np. niemowlece zdeformowane ciala umieszczone w formalinie, czy zdjecia ofiar wojennych. Mysle, ze gdybysmy tam nie poszli to bylaby to niepowetowana strata.
Potem udalismy sie w kierunku jednej z pagod mieszczacych sie w centrum miasta. Pagoda jak to pagoda, nic nadzwyczajnego, wielka sala wypelniona zapachem kadzidel, w ktorej nie ma nikogo poza turystami (ciekawe, u nas zawsze sa jakies babcie w kosciele, ale w buddyzmie jest widocznie inaczej), a na srodki stoi wielki posag Buddy. Przed posagiem sa umieszczone rozne dary skladane przez mnichow, jak np jablka, pomarancze i inne frykasy coby Budda nie byl glodny. Mielismy ochote sobie cos z tego uszczknac z Gutem, ale Lukasz nas powstrzymal, mowiac, zebysmy lepiej dali spokoj, bo wyniknie z tego wielka afera. Gut tutaj rzucil cytat z „Seksmisji" mowiac – jak to, za te psiary. Bylo troche smiechu.
Nieco zglodnielismy, zatem wybralismy sie do reklamowanej przez Lonely Planet wegetarianskiej restauracji z typowym jedzeniem wietnamskim. Jak na reklamowana restauracje, to bardzo zdziwilismy sie tym, ze nikt z obslugi nie zna angielskiego. Chlopaki juz chcieli wychodzis widzac, ze w ogole nie rozumieja menu. Jednak mi spodobala sie egzotyka tego miejsca. Wiec na migi postanowilem jakos dogadac sie z obsluga. Za wzor wzialem stolik, przy ktorym siedzieli ludzie obok i cos szamali. Wiec staram sie, gestykuluje i koniec koncow cos tam zamawiam. Okazuje sie, ze przynosza nam coraz to nowsze potrawy, zlozylem chyba spore zamowienie. Gut ostatecznie rezygnuje w ogole z jedzenia w tym miejscu, bo nie lubi ryb, a one sa skaldniekiem zamowionego dania. W restauracji jest tak, ze na kazdym stoliku stoi kuchenka z palnikiem. Podpala sie gaz i samemu gotuje wedle zamowienia i upodobania. Noi sie zaczelo. Oczywiscie przyniesli nam kupe rzeczy, tylko ze my, poza frytkami nic z tego nie znalismy. No ale trzeba bylo sobie dac rade i trzymac fason. W restauracji siedza sami miejscowi i wszyscy zdazyli juz nas wziac na oko. Startuje pierwszy i nakladam sobie z garka rybe do miseczki, najpierw staram sie zrobic to patyczkami ale mi jakos nie wychodzi wiec lapie graba. Wzbudzam powszechna owacje wyrazona ogolnym siechem. Na szczescie jeden z kelnerow jest na tyle rozgarniety, ze pojmuje w mig sytuacje, podchodzi do nas i wyjmuje z usmiechem moja rybe z miski wkladajac ja z powrotem do gara. Zaczyna pichcic za nas. Naklada nam tez sam. Jestesmy z Lukaszkiem naprawde wdzieczni i rozpoczynamy konsumpcje. Zarcie sklada sie z ugotowanych ryb podobnych do malych wegorzy, drobniutkiego makaronu sojowego i calej masy roznych roslinek, uchodzacych pewnie tutaj za warzywa. Jest tez jakies inne miesko, noi oczywiscie cala masa roznych przypraw. Na zewnatrz wybucha burza, leje tak, ze wpada do restauracji, w ktorej nie ma okien. Robi sie ekstremalnie, Lukaszek stwierdza, ze czuje sie jakbysmy jedli ten posilek na statku podczas sztormu. Kelnerzy na szczescie tez to zauwazaja i prznosza caly kram do innej sali.
Na koniec postanowilismy pokrecic sie po miescie i pozwiedzac okolice. Zdrozylismy sie straszliwie. A w sumie krecilismy sie tylko po centrum, ktore tutaj jest ogromne. Nie obylo sie oczywiscie bez odwiedzenia paru sklepow i zakupie kilku pamiatek. Gut mnie teraz namawia na nocny wypad i wypicie paru piwek, ale ja juz mam tak dosc tego azjatyckiego piwa, ze chyba odpuszcze.
Potem udalismy sie w kierunku jednej z pagod mieszczacych sie w centrum miasta. Pagoda jak to pagoda, nic nadzwyczajnego, wielka sala wypelniona zapachem kadzidel, w ktorej nie ma nikogo poza turystami (ciekawe, u nas zawsze sa jakies babcie w kosciele, ale w buddyzmie jest widocznie inaczej), a na srodki stoi wielki posag Buddy. Przed posagiem sa umieszczone rozne dary skladane przez mnichow, jak np jablka, pomarancze i inne frykasy coby Budda nie byl glodny. Mielismy ochote sobie cos z tego uszczknac z Gutem, ale Lukasz nas powstrzymal, mowiac, zebysmy lepiej dali spokoj, bo wyniknie z tego wielka afera. Gut tutaj rzucil cytat z „Seksmisji" mowiac – jak to, za te psiary. Bylo troche smiechu.
Nieco zglodnielismy, zatem wybralismy sie do reklamowanej przez Lonely Planet wegetarianskiej restauracji z typowym jedzeniem wietnamskim. Jak na reklamowana restauracje, to bardzo zdziwilismy sie tym, ze nikt z obslugi nie zna angielskiego. Chlopaki juz chcieli wychodzis widzac, ze w ogole nie rozumieja menu. Jednak mi spodobala sie egzotyka tego miejsca. Wiec na migi postanowilem jakos dogadac sie z obsluga. Za wzor wzialem stolik, przy ktorym siedzieli ludzie obok i cos szamali. Wiec staram sie, gestykuluje i koniec koncow cos tam zamawiam. Okazuje sie, ze przynosza nam coraz to nowsze potrawy, zlozylem chyba spore zamowienie. Gut ostatecznie rezygnuje w ogole z jedzenia w tym miejscu, bo nie lubi ryb, a one sa skaldniekiem zamowionego dania. W restauracji jest tak, ze na kazdym stoliku stoi kuchenka z palnikiem. Podpala sie gaz i samemu gotuje wedle zamowienia i upodobania. Noi sie zaczelo. Oczywiscie przyniesli nam kupe rzeczy, tylko ze my, poza frytkami nic z tego nie znalismy. No ale trzeba bylo sobie dac rade i trzymac fason. W restauracji siedza sami miejscowi i wszyscy zdazyli juz nas wziac na oko. Startuje pierwszy i nakladam sobie z garka rybe do miseczki, najpierw staram sie zrobic to patyczkami ale mi jakos nie wychodzi wiec lapie graba. Wzbudzam powszechna owacje wyrazona ogolnym siechem. Na szczescie jeden z kelnerow jest na tyle rozgarniety, ze pojmuje w mig sytuacje, podchodzi do nas i wyjmuje z usmiechem moja rybe z miski wkladajac ja z powrotem do gara. Zaczyna pichcic za nas. Naklada nam tez sam. Jestesmy z Lukaszkiem naprawde wdzieczni i rozpoczynamy konsumpcje. Zarcie sklada sie z ugotowanych ryb podobnych do malych wegorzy, drobniutkiego makaronu sojowego i calej masy roznych roslinek, uchodzacych pewnie tutaj za warzywa. Jest tez jakies inne miesko, noi oczywiscie cala masa roznych przypraw. Na zewnatrz wybucha burza, leje tak, ze wpada do restauracji, w ktorej nie ma okien. Robi sie ekstremalnie, Lukaszek stwierdza, ze czuje sie jakbysmy jedli ten posilek na statku podczas sztormu. Kelnerzy na szczescie tez to zauwazaja i prznosza caly kram do innej sali.
Na koniec postanowilismy pokrecic sie po miescie i pozwiedzac okolice. Zdrozylismy sie straszliwie. A w sumie krecilismy sie tylko po centrum, ktore tutaj jest ogromne. Nie obylo sie oczywiscie bez odwiedzenia paru sklepow i zakupie kilku pamiatek. Gut mnie teraz namawia na nocny wypad i wypicie paru piwek, ale ja juz mam tak dosc tego azjatyckiego piwa, ze chyba odpuszcze.
3 komentarze:
no jak grafoman, jakby Cię nawiedzilo ! ale dobrze, że w końcu coś nowego napisaleś!
Stary, wojna byla amerykańsko- a nie polsko-wietnamska :)
trochę zazdroszczę wrażeń, tyle nowych-innych miast i miejsc, chociaż te muzea to nie są na moją wrażliwość.
Pamiętaj, dezynfekuj i odkażaj organizm, ale nie piwem, najlepiej czymś "wyskokowym" - wódą, whiskey... Ciao!
oj tam czepiasz sie, jestem strasznie zmeczony jak zwykle pize te posty, nie chce mi sie tego zczytywac jeszcze raz, najwazniejsze ze wiedzialas o ktora wojne mi chodzilo:). Dezynfekowac to sie juz nadezynfekowalem, dlatego pora trozke zadbac o siebie.
I jak, fajnie się je zupkę pałeczkami, hi hi ; No i nie mów, że zamiast piwa pijesz wodę nie gazowaną, bo nabiorę podejrzeń, że siedzisz u siebie w domu, a te wszystkie zdjęcia to efekt pracy w Photo Shopie ;)
A muzeum super sprawa... ciekawe co Łukasz na to który pisał u siebie, że wojna to taka super adrenalina itp :/
Prześlij komentarz