niedziela, 10 sierpnia 2008

Diem Bien Phu

A juz sobie obiecalem, ze nie bede kupowal wiecej pierdol. Wczoraj zlapal mnie Gut jak juz wychodzilem z netu i mowi, ze idzie po banany. Bylo juz pozno wiec z bananow nici, ale wybralismy sie w miasto. Sapa jest malym miastem ale dosc malowniczo polozonym, a przede wszystkim gorskim, wiec przyjemnie sie po niej spaceruje. Weszlismy do jakiegos sklepu z pamiatkami i tam sie zaczelo. Skonczylo sie na tym, ze znowu wrocilem z fura zakupow.

Wreszcie postanawiamy wyjechac nastepnego dnia. Chlopaki nie dali sie namowic na kolejna proba zdobywania szczytu. Trudno, mysle sobie. Nastepnego dnia siedze w busie i zaczynam zalowac, ze sam sie nie zdecydowalem na zaatakowanie szczytu, pogoda jest duzo lepsza niz wczoraj. Jednak teraz jest juz za pozno. Jazda po tych drogach to nasze dotychczasowe najwieksze transportowe przezycie. Droga jest bardzo waska, bardzo czesto kompletnie zniszczona, wiec busik ledwo co sie przeslizguje po blotnistej nawierzchni miedzy sciana z jednej a urwiskiem z drugiej strony. Widoki na gory sa niesamowite, to takie Bieszczady, tylko, ze dwa razy wieksze. Szkoda, ze nie mozna robic zdjec, bo caly czas jedziemy. Tutaj juz nie ma turystow, nikt do nas nie zagaduje bo tez nikt nic nie kuma. Jak zwykle tez chca nas orznac na kaske przy zakupie biletow, ale jak zwykle nic im z tego nie wychodzi.

Wioski, ktore mijamy sa niesamowite. Bardzo podobne do tych, w ktorych bylismy w gorach dnia poprzedniego, tylko, ze sporo wieksze. Tutaj dopiero czlowiek moglby poznac prawdziwy Wietnam gdyby tak zostal chociaz na pare dni. Niestety my tych dni juz nie mamy. Plany nasze sa jeszcze szerokie a czasu coraz mniej. Chociaz musze przyznac, ze podrozujemy w takim tempie i przezywamy tyle przygod, ze mam wrazenie jakbysmy byli w tej podrozy juz co najmniej od roku. To niesamowite uczucie, ktore tez pewnie wynika z mojego zmeczenia i przeladowania emocjami. W ogole nie mysle tu o Polsce, tamtejszym zyciu, pracy, znajomych czy tym podobnych sprawach. Tu czlowiek jest oderwany od polskiej rzeczywistosci. To pewnie naturalne, bo przeciez jestesmy w innym swiecie. Dzis zdalem sobie sprawe z tego, jak szybko sie mozna przyzwyczaic do nowosci. Jeszcze niedawno zachwycalo nas prawie wszystko w Azji, a teraz wiekszosc tych rzeczy juz nam spowszedniala. Stanowczo mniej komentujemy, mniej sie ekscytujemy egzotyka napotkanych miejsc i rzadziej siegamy po aparat. Tak juz jest, co nowe zawsze podnieca, a potem powszednieje. Ciekawe jest tez to, ze juz dawno zatracilem poczucie czasu. W ogole nie mam pojecia jaki jest dzien tygodnia. Dla mnie to, ze dzis jest czwartek jest tak samo prawdopodobne jak to, ze jest niedziela. Wynika to stad, ze dni tygodnia sa nam w ogole nie potrzebne. Wiem jaka jest data, bo mam ja w zegarku, poza tym musimy kontrolowac skrupulatnie realizowany plan podrozy. Czasowo jestesmy jak w sam raz. Z budzetem tez swietnie stoje. Chociaz nie zalowalem sobie kasy na nic (poza przewodnikiem na ten zasrany Fansipan – czego dzis juz zaluje), to jestem na plusie.

Po bardzo morderczej ale tak zapierajacej dech w piersiach podrozy, ze nawet nie zmruzylismy oka w busie (poza Lukaszem , ktory usnal na skaraju siedzenia, a ciagle trzeslo, wiec ten zwalil sie z fotela walac glowa w drzwi, czym wzbudzil zywy aplauz siedzacych stylu Wietnamczykow), wreszcie docieramy do Diem Bien Phu. Musimy tu przenocowac, bo nie mamy juz dalszego polacznia do Laosu. Jutro jedziemy 5.30 rano, zatem Good Bye Wietnam.

Na miejscu okazuje sie, ze nie mamy juz zadnych dongow, a jestesmy piekielnie glodni, trzeba wiec cos wymienic. Idziemy do sklepow i szukamy wymiany, nie jest latwo ale wreszcie trafiamy do sklepu jubilerskiego. Jest nawet dziewczynka, ktora troche kuma po angielsku. Chce wymienic 15 dolcow dajac stowe. Za nic nie moge jej tego wytlumaczyc. Chlopaki dwoja sie i troja, zeby mi pomoc. W sklepie sa w sumie trzy osoby z obslugi i w ogole tego nie kumaja, lacznie z dziewczynka. Trace juz wszystkie sily i cala cierpliwosc. Nie moge sobie wyobrazic jak to mozliwe, ze te glaby prowadza tu sklep jubilerski. Lukaszek stwierdza, ze musimy tu zaczac robic interesy, a przy tych gamoniach szybko dorobimy sie fortuny. Wreszcie wreczam jej pozyczone od Guta 15 dolcow i dokonuje transakcji. Mozna zatem spokojnie zjesc i sie czegos napic w miescie zapomnianym przez ten caly turystyczny bajzel.


Brak komentarzy: