Takie widoki mamy z okna naszego hotelu.
Tak wygladala traska do tej miejscowosci, na szczescie tylko na niewielkim odcinku. Przyszla pora na troche rozrywki w klimacie sportowym, bo do takiego miasta dzis przyjechalismy. Zanim to nastapilo, musielismy wstac bardzo wczesnie rano, zeby zdarzyc na autobus, o ktorym nie wiedzielismy kiedy odjezdza. Lukaszek rano wygladal na tak wyprutego jak jeszcze nigdy dotad. Teraz juz nabralem pewnosci, ze faktycznie z nim jest cos nie halo. Wczesniej myslalem, ze to tylko zmeczenie materialu i te pare dni byczenia dobrze mu zrobi ale teraz mysle, ze to cos powazniejszego. On na moje sugestie odpowiada, ze to zwykle przeziebienie, ze boli go tylko glowa, ma temperature, no i bol w szyi z jednej strony. Dziwne objawy, choc pasujace do anginy czy innego dranstwa. Ja jednak mysle, ze biedaczysko przywleklo cos ze soba jeszcze z Indonezji i teraz go to atakuje.
Nie ma jednak czasu na siedzenie w jednym miejscu, trzeba jechac dalej. Idziemy na dworzec autobusowy jak zwykle na piechote ku nieszczeciu Lukasza. Na miejsce udaje sie dotrzec przed odjazdem autokaru, wiec szybkie sniadanko i w droge. Autokar jest iscie komfortowy, bo wielki i z klimatyzacja. W srodku jest garstka osob. Ciekawe, bo wczoraj prawie sie poklocilem z Niemiaszkiem, ktory probowal mi wmowic, ze o wiele lepsza opcja jest kupienie wczesniej biletu w biurze, za o wiele wieksza forse, bo potem moze nie byc miejsc w dniu odjazdu. Wszystko idzie jak splatka, jedziemy jak po masle, az tu nagle jakas nieplanowana przerwa. Autokar staje i okazuje sie, ze jest popsuty. Musimy go zmienic na inny, ten ktory jedzie prosto do Vientian. Chlopaki przypuszczaja, ze to sprawka kierowcow, ktorzy zobaczyli, ze jest malo osob, dogadali sie miedzy soba i celowo upozorowali awarie, aby przyoszczedzic na paliwie. Nie wiem jak jest naprawde ale wszystko w tym kraju jest mozliwe. Czekamy wiec ponad godzine na autokar, ktory wyruszyl godzine po nas. Na miejsce na szczescie docieramy juz bez zadnych innych przeszkod. Ciekawostka jest jeszcze to, ze Vang Vieng lezy gdzies za polowa trasy do Vientian (trasa do Vientian to jakies 320 km), a bilet kosztuje 105 tysiecy, przy czym do Vientian tylko 15 tysiecy drozej. To sie dopiero nazywa marketing!
Mamy szczescie znalezc przepieknie polozony i tani hotelik. Z widokiem wprost na gory i pola ryzowe. Jest naprawde przepieknie. Cieszy mnie to, ze jestesmy w tak slicznym miejscu, bo czuje przyplyw nowej energii na kontunuowanie tej podrozy. To niesamowite, ze po zwiedzeniu tylu miejsc, zawsze czlowiek moze sie zachwycac i podniecac jakims nowym, ktore go na swoj sposob urzeka. Nie chcac tracic czasu, nawet sie nie rozpakowywuje, tylko biore prysznic i ide na miasto. Jest ciekawie, choc bardzo turystycznie. Juz po samej ilosci hoteli, restauracji i roznych biur turystycznych mozna sie domyslec, ze to globtroterska mekka. Biura maj bogata oferte turystyczna, glownie jesli chodzi o splywy kajakowe, na oponach, czy wspinaczke gorska. Odrazu decyduje sie na calodniowy kayaking. Gutek, ktory potem do mnie dochodzi, mowi, ze tez pojedzie, wiec jestesmy umowieni. Po kolacji idziemy do knajpy na bilarda. Potem do innej knajpy i ja mam ochote juz wracac, bo jestem zmeczony, ale Gutka cos dzisiaj wzielo na imprezowanie i mowi, zebysmy jeszcze poszli do diskoteki, bo czuje, ze jeszcze cos dzis sie wydarzy. Ulegam namowie i idzemy. Na miejscu spedzamy pare godzin, kiedy spotykamy Niemiaszka i zostajemy. Koniec koncow, po jedynym w swoim rodzaju melanzu polozylismy sie przed czwarta, a wstac musielismy po osmej. Takie to wlasnie ciezkie zycie jest penetratora. Na dodatek trzeba jeszcze znalezc czas, zeby to wszystko opisac. No, moze nie wszystko ale jakas czesc.
Nie ma jednak czasu na siedzenie w jednym miejscu, trzeba jechac dalej. Idziemy na dworzec autobusowy jak zwykle na piechote ku nieszczeciu Lukasza. Na miejsce udaje sie dotrzec przed odjazdem autokaru, wiec szybkie sniadanko i w droge. Autokar jest iscie komfortowy, bo wielki i z klimatyzacja. W srodku jest garstka osob. Ciekawe, bo wczoraj prawie sie poklocilem z Niemiaszkiem, ktory probowal mi wmowic, ze o wiele lepsza opcja jest kupienie wczesniej biletu w biurze, za o wiele wieksza forse, bo potem moze nie byc miejsc w dniu odjazdu. Wszystko idzie jak splatka, jedziemy jak po masle, az tu nagle jakas nieplanowana przerwa. Autokar staje i okazuje sie, ze jest popsuty. Musimy go zmienic na inny, ten ktory jedzie prosto do Vientian. Chlopaki przypuszczaja, ze to sprawka kierowcow, ktorzy zobaczyli, ze jest malo osob, dogadali sie miedzy soba i celowo upozorowali awarie, aby przyoszczedzic na paliwie. Nie wiem jak jest naprawde ale wszystko w tym kraju jest mozliwe. Czekamy wiec ponad godzine na autokar, ktory wyruszyl godzine po nas. Na miejsce na szczescie docieramy juz bez zadnych innych przeszkod. Ciekawostka jest jeszcze to, ze Vang Vieng lezy gdzies za polowa trasy do Vientian (trasa do Vientian to jakies 320 km), a bilet kosztuje 105 tysiecy, przy czym do Vientian tylko 15 tysiecy drozej. To sie dopiero nazywa marketing!
Mamy szczescie znalezc przepieknie polozony i tani hotelik. Z widokiem wprost na gory i pola ryzowe. Jest naprawde przepieknie. Cieszy mnie to, ze jestesmy w tak slicznym miejscu, bo czuje przyplyw nowej energii na kontunuowanie tej podrozy. To niesamowite, ze po zwiedzeniu tylu miejsc, zawsze czlowiek moze sie zachwycac i podniecac jakims nowym, ktore go na swoj sposob urzeka. Nie chcac tracic czasu, nawet sie nie rozpakowywuje, tylko biore prysznic i ide na miasto. Jest ciekawie, choc bardzo turystycznie. Juz po samej ilosci hoteli, restauracji i roznych biur turystycznych mozna sie domyslec, ze to globtroterska mekka. Biura maj bogata oferte turystyczna, glownie jesli chodzi o splywy kajakowe, na oponach, czy wspinaczke gorska. Odrazu decyduje sie na calodniowy kayaking. Gutek, ktory potem do mnie dochodzi, mowi, ze tez pojedzie, wiec jestesmy umowieni. Po kolacji idziemy do knajpy na bilarda. Potem do innej knajpy i ja mam ochote juz wracac, bo jestem zmeczony, ale Gutka cos dzisiaj wzielo na imprezowanie i mowi, zebysmy jeszcze poszli do diskoteki, bo czuje, ze jeszcze cos dzis sie wydarzy. Ulegam namowie i idzemy. Na miejscu spedzamy pare godzin, kiedy spotykamy Niemiaszka i zostajemy. Koniec koncow, po jedynym w swoim rodzaju melanzu polozylismy sie przed czwarta, a wstac musielismy po osmej. Takie to wlasnie ciezkie zycie jest penetratora. Na dodatek trzeba jeszcze znalezc czas, zeby to wszystko opisac. No, moze nie wszystko ale jakas czesc.
3 komentarze:
Kurde, przez chwile na tych zielonych polach przemknal mi widok napalmu i spierdalajacych helikopterow... ;)
Ale zacny widok, od razu sklania do otworzenia whiskacza
No pewnie, tez mnie czasem zastanwia, jak to wszystko wygladalo podczas wojny. Szczegolnie czesto w Wietnamie nachodzily mnie takie refleksje.
Prześlij komentarz