niedziela, 17 sierpnia 2008

Kayaking

A tak sie skakalo!

Takie tu sa widoczki
Kapiel przed wejsciem do podziemnego raju

Nie ma to jak samemu zrobic cos do jedzenia
Uroki Vieng Viang


Smialo moge stwierdzic, ze to najlepsza wycieczka na jakiej tutaj bylem. Niech Halong Bay sie schowa ze swoim osmym cudem swiata. Ta miejscowosc i cala okolica jest w calosci pokryta dokladnie takimi samymi gorami jak na Halong Bay, tyle tylko, ze jeszcze wyzszymi i bardziej poteznymi.

Zaczelo sie od dwukilometrowego splywu do pierwszej jaskini, w ktorej byly posagi Buddy. Jaskinia kompletnie nieciekawa, za to przewodnik dosc interesujaco o wszystkim opowiadal. Glownie o buddyzmie i miejscowych wierzeniach. Co najbardziej zwrocilo moja uwage to jego stwierdzenie o tym, ze kazda religia jest dobra, bo uczy czlowieka jak powinien postepowac w zyciu, aby byc dobrym czlowiekiem. Najbardziej ciekawil mnie temat mnichow, wiec zadawalem sporo pytan. Otoz tacy mnisi to ochotnicy, moga przyjsc do swiatyni i zostac tam osiem godzin albo cale zycie. Takich co zostaja cale zycie jest niezwykle malo. W wiekszych miastach oni nie zarabiaja na siebie i niczego nie uprawiaja, zyja z daniny innych ludzi. Przed pora na posilek wychodza na miasto z miskami i prosza ludzi o cos do jedzenia. Ludzie zazwyczaj daja, wiec nie ma z tym problemu. Sniadanie maja o 6 rano, potem lunch o 11 i juz do konca dnia nie wolno im nic jesc, ewentualnie tylko owoce. To jest dopiero dieta, nie widzialem grubego mnicha i teraz wiem dlaczego. Nie wolno im nawet myslec o kobietach, nie mowiac juz o ich dotykaniu. Oczywiscie przewodnik mowil, ze jak wszedzie i tutaj sa wypaczenia od tej zasady. Sa dobrzy mnisi i zli, skad my to znamy?

Potem plyniemy do kolejnej jaskini. Tu to dopiero jest raj. Duzo widzialem jaskin w moim zyciu ale ta przebija wszystkie. Moze dlatego, ze jest cala zalana i plyniemy na oponach w jej srodku. Prad jest dosc silny, wiec gdy sie konczy lina do trzymania, przewodnik mowi, ze zawracamy bo dalej jest niebezpiecznie. Mowie, ze nie ma mowy, plyniemy dalej. Jakas Francuska (Gutek widzi jak robie poprawke i poprawiam na duza litere, mowi – dawaj, pisz ich z malej litery, kurwa) burzy sie kolo mnie i mowi, zebym sam sobie plynal jak mam ochote. Odpowiadam, ze wlasnie zamierzam to zrobic. Wtedy przewodnik mieknie i mowi, ze sprawdzi nurt. Ostatecznie plyniemy dalej, dobijamy do brzegu i jest dalej droga. Znowu nie chca isc, mowia ze dalej jest gleboka woda, ja na to, ze chce ja zobaczyc. Dalej juz ide tylko sam i przewodnik. Dochodzimy do kolejnego cieku, moim zdaniem mozna spokojnie isc ale ten mowi, ze jest zbyt niebezpiecznie. Nie bede sie z nim przeciez tu awanturowal, wracamy. Wyplywamy i pytam sie co teraz? Okazuje sie, ze czekamy tu na lunch. Wiec, zaczynamy sie z Gutem kapac w rzece, kiedy widze, ze do jaskini wplywa kolejna grupa. Tak mi sie tam podobalo, ze postanowilem jeszcze z nimi poplynac. Oni mieli lepszego przewodnika i ten zaprowadzil ich cztery razy dalej niz my dotarlismy. Jaskinia byla ogromna, po prostu cud natury. Pytam sie, czy wiedza, jak jest dluga w calosci. Odpowiada mi, ze nie, bo jeszcze nikt jej do konca nie spenetrowal. Pare lat temu probowal jakis smialek ale nie wrocil z tej wyprawy i od tamtej pory nikt juz nie probuje. Ale rejon! Ilez tu moze byc jeszcze takich miejsc, skoro najbardziej znana w okolicy jaskinia jest nie spenetrowana do konca, az sie wierzyc nie chce. Gdy wyplywal, Gut juz jest zniecierpliwiony, pyta – gdzies Ty byl? Wszyscy na Ciebie czekaja a jedzenie juz kapletnie wystyglo? O stary – odpowiadam – uwierz mi, ze warto bylo.

Dalej plyniemy 12 km w dol rzeki. Nie jest jakos bardzo ostro ale tez prad jest tak silny, ze o krakse nie jest trudno, co i rusz ktos sie wywala. Na szczescie jako jedyni z Gutem zazyczylismy sobie pojedyncze kajaki, wiec choc wiecej musimy napocic sie z wioslowaniem, to nie jestesmy zalezni od nikogo i mozemy liczyc na siebie. Jest ok. Widoki zapierajace dech w piersiach, mozna by tu bylo troszke pomieszkac. Ten tour to pozycja numer jeden wedlug mnie dla kogos kto sie wybiera do Laosu. Teraz dopiero polubilem ten kraj i stwierdzilem, ze jest rzeczywiscie najpiekniejszy i najbardziej dziki ze wszystkich jakie zwiedzilismy. Doplywamy do knajpy. Nie jest to zwykla knajpa. Miejsce bardzo turystyczne, glowna atrakcja sa skoki na linie wprost do rzeki. Skacze sie z wyskokosci jakis 12-15 metrow, tak na oko. Robi wrazenie i nie jest latwo skoczyc. Buja sie czlowiek na wahadle nad samym nurtem rzeki, potem do niej wpada, rzucaja mu opone i ciagna do brzegu. To dopiero jest fun, najlepsza ze wszystkich atrakcji jakie tu mielismy. Mozna tez zjechac na rolce jakies trzydziesci metrow i zakonczyc pieknym skokiem do rzeki. Adrenalina siega niemal zenitu, zabawa na calego. Po paru godzinach splywamy w dol rzeki do Vian Vieng. Koniec pieknej przygody. Padam na lozko wyproty w pokoju. Lukaszek pyta sie jak bylo? Stary, fantastycznie – ospowiadam.
Lukaszek postanowil dzis pojsc do lekarza ale podobno jest niedziela i zadnego nie znalazl. Zobaczymy co przyniesie jutro. A ja nie wiem jakim cudem znalazlem w sobie motywacje, zwloklem sie z wyra i napisalem ta relacje i jeszcze dwie wczesniejsze. Teraz koncze a Gutek wstaje juz wyspany. Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecieJ

2 komentarze:

Ella pisze...

oj nie narzekaj! w końcu nie pojechałeś tam po to żeby lamusować :)
piękne zdjęcia, człowiek nie wiem co pisać... każde z nich to tysiące słów, a zdjęcie z masażystką - mawet milion :)

Tomek pisze...

No wreszcie trafilem na szybki internet i troche zdjec moge pozamieszczac.
To prawda, ze nie przyjechalem na leniuchowanie, wiec staram sie jak moge. Jest ciezko, tym bardziej, ze chlopaki nabrali ochoty na byczenie.