Dzis wreszcie moglem przejechac sie sloniem. Zamarzylem o tym, jak tylko zobaczylem zdjecie kolegi na internetowym portalu, gdy jedzie na sloniu, chyba w jakims afrykanskim kraju. Slonie afrykanskie sa wieksze od tych tutaj, jednak te i tak wydaja sie byc ogromne. Taki slon wazy ponad trzy tony a zezrec podobno potrafi tone dziennie. Osobniki, z ktorymi mielismy doczynienia mialy 40 i 45 lat, to ponoc bardzo niewiele jak na slonia, bo potrafia one dozyc dwusetki. Ciezko jest mi w to uwierzyc a nie mialem czasu sprawdzic tej informacji w necie.
Satysfakcja z jazdy na sloniu, chyba w glownej mierze zalezy od okolicji w jakiej sie przebywa. My jechalismy przez laotanska wies, taka jakich jest tu tysiace, wiec do serwowanych widokow zdazylismy sie juz przyzwyczaic. Slon idzie bardzo powoli, ociezalym krokiem, buja sie z jednej strony na druga, wiec po 30 minutach juz jest sie nieco znudzonym. Wtedy podbiegaja dzieci, karmia go i jest ogolny fun. Potem przewodnik zaproponowal, zebysmy my poprowadzili tego potwora. Gutek nie mial na to ochoty, ja za to wskoczylem na szyje mocno podekscytowany tym, ze wreszcie cos sie bedzie dzialo. Przewodnik nie mowil po angielsku a ja tylko zauwazylem, ze trzeba go smerac za uszami, zeby przyspieszyl. Jakos zal mi bylo zwierzecia, wiec robilem to z rzadka. Ostatecznie nasza przejazdzka trwala zamiast godziny, 20 minut dluzej. Niezle wygladaja czynnosci fizjologiczne tego zwierzecia - jak taki slon sika to spokojnie mozna by bylo wziac pod tym prysznicJ, juz nie wspominajac o kupie i tym co moznaby bylo z nia zrobic.
Po powrocie udalismy sie na obiad i chcialem jechac na tubing. Jednak dzien byl dzis dosc pochmurny, musialbym jechac sam, bo chlopaki oczywiscie nie chcieli, wiec zrezygnowalem. Ale za to po drodze, kiedy szlismy na terminal kupic na jutro bilety do Vientiane, trafilismy ta Stary Market. Z pewnoscia warte odwiedzenia miejsce. Glownie dlatego, ze jest ono w ogole niekomercyjne i nieturystyczne. Jest to market tylko i wylacznie dla miejscowych. Pomimo tego, ze jestesmy w tak turystycznym miejscu, ludzie wydawali sie byc zdziwieni nasza obecnoscia i co najwazniejsze nikt nie probowal nam niczego wcisnac, tak jak to zwykle bywa na takich bazarach. Korzystajac z okazji opkupilismy sie w owoce. Nie dam ich rady zjesc, bedzie trzeba je jutro tachac ze soba. A najwieksza dla mnie atrakcja na tym bazarze byly serwowane szczury. Tyle sie o nich naczytalem, ze sa tak popularne w Wietnamie. Nawet niedawno narzekalem do Guta, ze przejechalismy caly Wietnam i zadnego nie widzielismy. A teraz prosze, nie tylko szczury – gotowane i suszone, wszystko wedle upodobania ale takze cos co przypominalo wiewiorki, jednak nie mam pewnosci, czy to byly wlasnie one. Niestety kobitki, ktore prowadzily ten szczurzy biznesik nie chcialy, zebym fotografowal ich bogactwa, zaslanialy towar recznikiem. Udalo mi sie jednak pstryknac pare fotek, jednak nie w pelnej okazalosci. Na pewno jestescie ciekawi, czy skosztowalismy tego specjalu. Zdecydowanie juz za duzo mamy wrazen w tej podrozy, zeby sie jeszcza pozwolic skusic na takie specjaly. A co najwazniejsze bylismy po sutym obiedzie z pysznym deserem, wiec zaden z nas nawet o tym nie pomyslal.
Dialog dnia:
- Widzialem dzisiaj karalucha – mowi Lukasz.
- Duzego? – pytam.
- Sporego – pokazuje dlugosc dwoch trzecich palca wskazujacego.
- Gdzie? – pytam coraz bardziej podekscytowany.
- Zapieprzal pod lozko, kiedy wszedlem do pokoju – odpowiada Lukaszek – myslal, ze na dluzej wychodze, a ja poszedlem tylko po wode.
- A to ci dopiero historia – wtraca Gut – juz nawet karaluchy nie moga zniesc Twojej ciaglej obecnosci w tym pokoju.
Satysfakcja z jazdy na sloniu, chyba w glownej mierze zalezy od okolicji w jakiej sie przebywa. My jechalismy przez laotanska wies, taka jakich jest tu tysiace, wiec do serwowanych widokow zdazylismy sie juz przyzwyczaic. Slon idzie bardzo powoli, ociezalym krokiem, buja sie z jednej strony na druga, wiec po 30 minutach juz jest sie nieco znudzonym. Wtedy podbiegaja dzieci, karmia go i jest ogolny fun. Potem przewodnik zaproponowal, zebysmy my poprowadzili tego potwora. Gutek nie mial na to ochoty, ja za to wskoczylem na szyje mocno podekscytowany tym, ze wreszcie cos sie bedzie dzialo. Przewodnik nie mowil po angielsku a ja tylko zauwazylem, ze trzeba go smerac za uszami, zeby przyspieszyl. Jakos zal mi bylo zwierzecia, wiec robilem to z rzadka. Ostatecznie nasza przejazdzka trwala zamiast godziny, 20 minut dluzej. Niezle wygladaja czynnosci fizjologiczne tego zwierzecia - jak taki slon sika to spokojnie mozna by bylo wziac pod tym prysznicJ, juz nie wspominajac o kupie i tym co moznaby bylo z nia zrobic.
Po powrocie udalismy sie na obiad i chcialem jechac na tubing. Jednak dzien byl dzis dosc pochmurny, musialbym jechac sam, bo chlopaki oczywiscie nie chcieli, wiec zrezygnowalem. Ale za to po drodze, kiedy szlismy na terminal kupic na jutro bilety do Vientiane, trafilismy ta Stary Market. Z pewnoscia warte odwiedzenia miejsce. Glownie dlatego, ze jest ono w ogole niekomercyjne i nieturystyczne. Jest to market tylko i wylacznie dla miejscowych. Pomimo tego, ze jestesmy w tak turystycznym miejscu, ludzie wydawali sie byc zdziwieni nasza obecnoscia i co najwazniejsze nikt nie probowal nam niczego wcisnac, tak jak to zwykle bywa na takich bazarach. Korzystajac z okazji opkupilismy sie w owoce. Nie dam ich rady zjesc, bedzie trzeba je jutro tachac ze soba. A najwieksza dla mnie atrakcja na tym bazarze byly serwowane szczury. Tyle sie o nich naczytalem, ze sa tak popularne w Wietnamie. Nawet niedawno narzekalem do Guta, ze przejechalismy caly Wietnam i zadnego nie widzielismy. A teraz prosze, nie tylko szczury – gotowane i suszone, wszystko wedle upodobania ale takze cos co przypominalo wiewiorki, jednak nie mam pewnosci, czy to byly wlasnie one. Niestety kobitki, ktore prowadzily ten szczurzy biznesik nie chcialy, zebym fotografowal ich bogactwa, zaslanialy towar recznikiem. Udalo mi sie jednak pstryknac pare fotek, jednak nie w pelnej okazalosci. Na pewno jestescie ciekawi, czy skosztowalismy tego specjalu. Zdecydowanie juz za duzo mamy wrazen w tej podrozy, zeby sie jeszcza pozwolic skusic na takie specjaly. A co najwazniejsze bylismy po sutym obiedzie z pysznym deserem, wiec zaden z nas nawet o tym nie pomyslal.
Dialog dnia:
- Widzialem dzisiaj karalucha – mowi Lukasz.
- Duzego? – pytam.
- Sporego – pokazuje dlugosc dwoch trzecich palca wskazujacego.
- Gdzie? – pytam coraz bardziej podekscytowany.
- Zapieprzal pod lozko, kiedy wszedlem do pokoju – odpowiada Lukaszek – myslal, ze na dluzej wychodze, a ja poszedlem tylko po wode.
- A to ci dopiero historia – wtraca Gut – juz nawet karaluchy nie moga zniesc Twojej ciaglej obecnosci w tym pokoju.
2 komentarze:
no gratuluję! dopioleś swego i przejechaleś się na sloniu - teraz już możesz spokojnie ruszać w drogę powrotną :)
swoją drogą, ale z Ciebie papla, wygadaleś, że bierzemy dragi i pijemy alko w pracy. Mam nadzieję, że nie powiedzialeś co robimy na przerwie na lunch! bo jakby się ludzie dowiedzieli, że chodzimy na kebaba albo do sklepu z ciuchami to ... rany boskie !!!! :D
Nie no co Ty, musimy miec przeciez jakis swoje sekrety:)
Juz faktycznie powoli zaczynam myslec o drodze powrotnej. Musze przyznac, ze do pracy oczywiscie mi sie nie chce wracac ale do domu tak.
Prześlij komentarz