niedziela, 10 sierpnia 2008

Rajd przez Laos – ciag dalszy.

Tym razem wszystko zapowiadalo sie ok. Wykupilismy bilete i ruszylismy wraz z naszymi znajomymi do Utomaxai, miasta po srodku drogi do naszego punktu docelowego – Luang Nam Tha. Jazda przebiegala szybko i spokojnie. Na miejscu, praktycznie bez zadnych postojow i awarii bylismy juz 3 godziny po wyjezdzie. Niemiec i Amerykanie zdazyli juz poznac moj dowcipny charakterek, wiec na moj komunikat, ze jestesmy na miejscu w ogole nie chcieli sie ruszyc z samochodu, myslac, ze to zarty. Przeprosilem ich wiec bardzo unizenie za to, ze nie jechalismy 13 godzin i poszedlem zorientowac sie w nastepnych srodkach lokomocji. Nasi kompani tu nas zostawili, stwierdzili, ze nie jada dalej, bo to by bylo dla nich za duzo. Kompletnie sie teraz z rypala pogoda i caly czas leje. Wreszcie mamy okazje poznac klimat pory deszczowej. Okazuje sie, ze nasz bus odjezdza dopiero za 3 godziny. Wiec nadziewam peleryne i ide do banku wymienic kaske i potem cos zjesc. W banku tak jak w calej miejscowosci nie ma swiatla, tutaj to normalne, wiec bank jest zamkniety. Wchodze jednak do srodka i dobre 10 minut musze negocjowac z miejscowym dyrektorem, zeby jednak dokonac transakcji. Zalezy mi na niej, bo kurs jest o wiele lepszy niz ten na miescie a ja chce wymienic duzo forsy. Ostatecznie udaje mi sie go przekonac i teraz jestem juz pewien, ze karta sie odwrocila i Laos przywita mnie swoim pieknem i urokiem.

Straszliwie w tej ocenie przyszlo mi sie pomylic. Okazalo sie, ze nasz autobus jest zepsuty juz w momencie, kiedy ruszal. Tym razem poszlo sprzeglo i miejscowi musieli zadzwonic po drugi autobus, zatem juz na starcie mielismy znaczne opoznienie. Potem przyszla kolej na awarie ogumienia. Dwa razy z rzedu to samo kolo, przy czym przy drugiej awarii musieli oczywiscie zaklejac opone na miejscu, bo juz nie mieli zapasu. Zrobilo sie juz ciemno, kiedy przejezdzamy przez niewielka ale dosc rozlozysta rzeke. Silnik busa gasnie na jej srodku. No to pieknie. Jakas depresja dopada mnie w tym busie. Zastanawiam sie nad tym, co ja tutaj robie, siedze w jakims busie, po srodku rzeki, w dzungli, w sroku niczego, zamiast siedziec teraz w domu ze swoja mama przy herbacie, lub z przyjaciolmi przy piwie, albo czytac w cieplej poscieli jakas ksiazke, pic kakao, ogladac Olimpiade. To nie, mi sie zachcialo zasranego Laosu. Dziele sie tymi myslami z chlopakami. Gut stwierdza, ze to smieszne ale on myslal o tym samym. O czym myslal Lukasz tego nam nie zdradzil.

Okazuje sie, ze za nami stoi duzy ciezarowy samochod, ktory nas z powodzeniem wyciaga z odchlani rzecznej. Problem tylko w tym, ze on stal za nami a nie przed nami, zatem rzeka pozostala ciagle do sforsowania. Kierowca boi sie najwyrazniej drugiego podejscia bo czeka w nieskonczonosc. Lukaszek namietnie pali w srodku papierosy, wreszcie jakas Koreanka bulwersujac sie mowi:
- Tu nie mozna palic, tu sa dzieci, to im moze zaszkodzic,
- To ciekawe, po polsku odpowiada Lukasz, te bachory moga sie zaraz wpierdolic w jakas przepasc i to im oczywiscie nie zaszkodzi.
Wlasnie w tak przyjaznej atmosferze czekamy sobie na rozwoj sytuacji, ktory przychodzi nader szybko. Kierowca wreszcie zebral sie w sobie i postanowil jechac. Ruszyl zwawo przed siebie, wjechal z impetem do rzeki, dojechal centralnie do srodka, po czym zwolnil i zatrzymal sie w srodku koryta.

Nie bylo wyjscia teraz wszyscy musieli wysypac sie na zewnatrz i pchac ten pieprzony samochod. Oczywiscie nikomu sie nie chcialo wychodzic prosto do rzeki w srodku nocy. My o to zadbalismy, zeby wyszlo naprawde duzo ludzi. Ci gramola sie ale wylaza na nasze nawolywania. W srodku zostaja tylko Francuzi, ktorzy tlumacza, ze sa chorzy i dzieci. Wyterzamy swoje muskuly i nic, samochod nie chce isc do przodu, a jak idzie to niewielki kawalek. Lukaszkowi wreszcie puszczaja nerwy:
– Jak mamy pchac ten cholerny samochod z tymi leniuchami w srodku? – mowi/ Podchodzi do okna i wrzeszczy na nich
– Do you think that it’s fucking eco-tour, this is not fucking eco-tour. Na tak grzecznie przedstawiona prosbe, Francuzi decyduja sie ruszyc swoje zacne tylki i wyjsc z pojazdu. Teraz jakby nowy duch w nas wstapil, wypychamy samochod na drugi brzeg i probujemy odpalic z pychu. Jednak nic z tego nie wychodzi, po dlugich probach przemoczeni pakujemy sie do srodka. Ci gamonie z obslugi wydaja sie nie robic nic. Trzeba zatem ukladac sie do snu. Tak tez robimy. Lukaszek jeszcze mowi:
- A przedwczoraj myslem, ze pobilem swoj rekord jazdy juz na cale zycie, a tu sie okazalo, ze zyl on tylko dwa dni.
Gut dadaje:
- Czuje sie tutaj jak na Arce Mojrzesza,
- Jakiego Mojrzesza – odpowiadam – przeciez Arka byla Noego! Smiejemy sie do rozpuku i jakos w koncu zasypiamy.
Spedzilismy noc w wozie. Ocknalem sie o 6 rano, juz czesc ludzi byla na zewnatrz, a gamonie starali sie jeszcze naprawiac auto. Niewiele myslac ruszylem przed siebie do wioski. Za mna podozyl Gutek. Po dojsciu do wioski cos zjedlismy, kupilem po piwie dla siebie i Lukaszka i wracamy. W tym czasie kretyni zdazyli juz zamowic zastepczy samochod dla nas. Dopiero teraz sie na to zdecydowali, wczesniej szkoda im bylo forsy. Pakujemy sie do srodka i ruszamy. Zauwazam, ze brakuje dwoch osob, ktore tak jak ja poszly do wioski. Informuje o tym wspolpasazerow, Ci jednak maja to w dupie i tylko kiwaja bezradnie glowami. Nikomu nie chce sie tutaj wiecej czekac, nam tez nie, wiec zostawiamy to tak jak jest, wyobrazajac sobie tylko w myslach jakie bedzie ich zdziwienie, kiedy wroca i zobacza, ze busa juz nie ma. Ruszamy biorac starego busa na hol. Okazuje sie, ze do asfaltu zabraklo nam 2 km, dalej jest po prostu sielanka. Dojezdamy na miejsce, rozpakowuja samochod, a moj plecak jest kompletnie mokry. Koles jeszcze chce, zebysmy zaplacili za ten kurs pokazuje mu moj plecak i mowie, ze to on powinien mi zapacic. Ten widzac moja rozdraznina gebe, nic nie odpowiada, tylko grzecznie wchodzi do wozu i odjezdza. Tak tez minela nasza kolejana eskapada, tym razem jechalismy 18 godzin i udalo nam sie przejechac jakies 130 km. Jak tak dalej pojdzie to nasz trip w Laosie bedzie sie opieral na samych przejazdach. A tak czekalem na ten kraj, podobno mial byc najbardziej dziki i ciekawy ze wszystkich w Indochinach. Dziki to na pewno jest, ale przez to bardzo meczacy. Teraz gnijemy w jakims hotelu w miescie, z mokrymi rzeczami, rozwalonymi butami, bez wody ale za to ze swiatlem. Zloty trojkat, bo tutaj teraz jestesmy nie przywital nas z otwartymi ramionami. Ale w koncu to miejsce przyciagalo zawsze najwiekszych awanturnikow i odrzutkow spolecznych. Dlatego moze jest tak twarde jak twardzi byli ludzie, ktorzy tu kiedys przyjezdzali. Caly czas leje, Luakszek twierdzi, ze czegos takiego w zyciu jeszcze nie widzial:
- W Ameryce Poludniowej jak jest pora deszczowa to leje, ale troche rano, w ciagu dnia i wieczorem a nie ciagle tak jak tutaj - mowi.
Zobaczymy co przyniesie jutro, mam nadzieje, ze slonce.
Gowno - znow ze slonca nici, caly czas leje i w nocy tez lalo, dobrze, ze chociaz net dziala.

Brak komentarzy: