poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Fansipan morderca!

Uliczki Sapa

Malownicze krajobrazy okolicy Sapa.



To urzadzenie po naszej prawej stronie jest bardzo zmyslne. W momencie gdy drewniana lyzka napelni sie woda to opada i woda sie wylewa, a z drugiej strony lyzka posiada drewniana koncowke, ktora cos ubija. W ten sposob sila natury pozwala nieco odciazyc w pracy tych biednych ludzi.
Z wioski po produkty pierwszej potrzeby trzeba przemierzac kilometry do miasta, jak widzicie w tym celu wykorzystuje sie nawet male dzieci, ktore musza tachac ciezary na swoich plecach. Na szczescie wielkosc koszyka, ktory niosa jest dostosowany do ich wieku.


W chatce gorskiego plemienia.


Wyruszylismy skoro swit tak jak zaplanowalismy. Poprzedniego dnia bylem tak padniety, ze polozylem sie spac juz o 20.00. W nocy caly czas lalo, rano tez, wiec Gut pyta sie mnie jak jeszcze lezymy, czy nie odpuszczamy, bo jazda motorkiem pod gorke w deszcz nie bedzie bezpieczna. Ja mowie, ze nie ma co odpuszczac, trzeba zaryzykowac, wiec jedziemy.

Kolesie stawiaja sie punktualnie, zakladamy peleryny i heja w droge. Okazuje sie, ze gosci jest trzech, ale nie ma tego, z ktorym sie wczoraj Gutek dogadywal, a zaden z tych gamoni nic nie kuma po angielsku. Pisze gamoni, bo tutaj jak ktos nie kuma nic po angielsku to tak naprawde jest, odnosze nawet wrazenie, ze oni nie znaja znaczenie slow: yes, no. Probuje sie z nimi dogadac na migi, bo mam wrazenie, ze nie podwiezli nas tam gdzie bylismy umowieni, ale oczywiscie nic z tego nie wychodzi. Stoimy na granicy wejscia do parku, wychodzi wreszcie jakis koles, ktory zna kilka angielskich slow i tlumaczy, ze musimy kupic bilety wejsciowe do parku. Ok, odpowiadam i pytam ile kosztuja. Ten mowi, ze ich nie ma i ze musimy po nie wracac do Sapa, ja na to wybucham smiechem, a z mojej reakcji smieja sie tez kierowcy. Po czym pytaja czy wracamy, ja mowie, ze chyba ich kompletnie porabalo, zakladam plecak i ruszamy. Koles z parku burzy sie jeszcze przez chwile, ale jest bezradny.

Wchodzimy do dzungli, szlak wiedzie ostro w gore. Postanawiam, ze za dwie godziny zrobimy krotka przerwe. Idziemy po wystawionych betownowych stopniach, nie na calej trasie ale w najbardziej stromych odcinkach. Dochodzimy do drogowskazu pokazujacego trase na Fansipan, wiec mysle sobie, ale bedzie laicik, zrobimy to z palcem w dupie. Caly czas pada, moje adidaski przemiekaja niemal natychmiast, ale dobrze mi sie idzie. Caly czas zastanawiam sie nad tym, czemu ci kolesie nas tak zniechecali na dole skoro traska jest taka latwa. Tak mija jakas godzinka z gorka jak dochodzimy do polanki, z ktorej traski sie rozdzielaja na dwie. Wybieram bez wahania ta, ktora idzie prosto. Gut sie pyta dlaczego nie wybralem w lewo, jest krotkie spiecie, ale Lukaszek staje po mojej stronie, wiec idziemy prosto. Okazuje sie, ze traska zaczyna byc trudna, juz nie ma w ogole zadnych stopni, jest stromo w gore, wszystko bardzo mokre. Momentami zapadam sie po kolana w bloto, no juz nie jest tak lekko jak bylo wczesniej. Lukaszek zostaje w tyle, wiec co jakis czas na niego czekamy, wolam filowym cytatem – „a mowilem Ci Siwy nie pal tyle”. Ten nic nie odpowiada, najwyrazniej ma dosc i nie jest pozytywanie nastawiony do napotkanych warunkow. Z kwadransa na kwadrans, trasa staje sie coraz trudniejsza. Ale to nie jest najwazniejsze, okazuje sie, ze w lesie jest mnostwo sciezek, zawsze wybieram te najbardziej widoczna i wydeptana. Zapieprzamy ostro do gory, wreszcie zaczyna byc ostro w dol. Nic nie mowimy i idziemy do przodu. Zaczynam sie niepokoic tym, ze bardzo dlugo schodzimy, wiem, ze w gorach sie przeciez idzie raz w dol a raz w gore, ale tu tego dolu jest za duzo. Poza tym traska zaczyna byc tak ciezka, ze mam watpliwosci co do tego, czy tu chodza w ogole jacys zagraniczni turysci, nawet z przewodnikiem. Wreszcie dochodze do malego przeswitu i widze, ze tego w dol jest jeszcze bardzo duzo i traska wyraznie prowadzi na dol w doline. Zatrzymuje sie czekam na chlopakow i informuje ich o swoich watpliwosciach. Ci jakby tylko na to czekali, szybko potwierdzaja, ze im tez sie wydaje, ze zgubilismy droge. Wiem, ze w gorach najwazniejsze, jest zeby sie nie poddawac i nie zawracac za wczesnie, bo wtedy sie wpada w panike i tak sobie mozna bladzic. Jednak za pozno podjeta decyzja o odwrocie tez moze kosztowac utrate powodzenia wypadu, bo nie bedzie juz czasu na wejscie na szczyt. Trudno, jakies decyzje trzeba podejmowac, wiec postanwiamy zawrocic. Okazuje sie, ze z odnalezieniem w dzungli powrotnej traski nie jest taka latwa sprawa. Nie pamietamy juz, ktora traska szlismy i jak to dokladnie bylo na napotkanych rozwidleniach, ale jakos idziemy. dochodzimy szczesliwie do wczesniejszej polanki i tutaj wchodzimy w ta traske wybrana przez Guta. Jest ona o wiele lepsza niz ta wczewsniejsza, poza tym po jakims czasie natrafiamy na papierki po ciasteczkach, wiec nabieramy przekonania, ze tym razem jestesmy na wlasciwej drodze, bo musieli tu byc przed nami jakies smieciuchy z Europu. Idzmiemy w dobrych nastrojach bo przestaje padac. Dzungla caly czas jest mokra, ale to juz tak nie przeszkadza jak lejacy deszcz. Trasa znowu schodzi ostro w dol, idziemy bardzo dlugo schodzac, znowyu nabieram watpliwosci, czy rzeczywiscie to to. Gutek, mowi, ze to musi byc to bo sa slady butow, a idzmy w dol, bo taki jest szlak. No dobra, no to idziemy. Widze, ze Lukaszek jest juz padniety, wiec mowie, ze zatrzymamy sie na jakies piec minut przerwy za chwile. Jeszcze troszke schodzimy, zatrzymujemy sie na przerwe, w miejscu gdzie widac doline i nieco odslaniajace sie gory. Gdy to widze, jestem juz przekonany, ze idziemy w zlym kierunku. Gutek jeszcze nie. Lukaszek dostrzega jakas chate i mowi, zebysmy tam poszli na odpoczynek. Ochoczo ruszamy, a na miejscu okazuje sie, ze doszlismy do jakiejs gorksiej wioski. Przed chata stoi gromadka dzieci, wchodze pod dach, wychodzi jakas kobieta i zaprasza nas do sroka. W srodku tli sie ognisko. Siadamy, rozgladamy sie dookola, po chwili stwierdzam, ze takiej biedy to jeszcze w zyciu nie widzialem. Opisywana wczesniej przeze mnie floating village to Hilton przy tych warunkach. Ci ludzie mieszkaja tutaj gorzej niz moj pies, ktorego kiedys mialem. Mowie, ze przypomina mi ta chata jego bude, tylko oczywiscie w nieco innej skali. W srodku nie ma zadnych cywilizowanych sprzetow, poza starym radiem, ktorym dziewczynka chce sie chyba pochwalic i usiluje uruchomic jakas tasme. Jednak baterie sa tak wyczerpane, ze ze srodka wydobywa sie tylko powolny, przedluzony, trudny do wyartykulowania dzwiek. Jest tym faktem wyraznie zawiedziona, ale spostrzegam, ze radio ma zegarek, ktory o dziwo dziala. Dzieciakow jest siedmioro, kobieta caly czas cos przy nas wyszywa. Wszyscy sa w nas wpatrzeni jak w obrazek. Wyjmuje ciastka i daje im cale opakowanie, Gutek jest zdziwiony i mowi – o kurde ale gest. Jaki tam gest mysle sobie, na nic mi one, wiem, ze i tak nie wejdziemy na szczyt dzisiaj i ze musimy wracac. Robimy zdjecia, cos tam jemy i sie zmywamy. No tak, ale nadal nie wiemy gdzie isc. Na haslo Fansipan, kobieta pokazuje nam droge, z ktorej przyslismy, ale tam wracac juz nie mamy ochoty. Chociaz ja ta opcje biore pod uwage, zeby sie wrocic do Sapa tak jak przyjechalismy. Gutek mowi, ze musi byc jakas inna droga, krotsza. Szczerze w to watpie ale idziemy po wsi w poszukiwaniu mezczyzn. Widzimy z daleka jedna chate, przed ktora stoi kilku facetow przygladajacych sie nam z zainteresowaniem. Dochodzimy do nich i probujemy sie czegos na migi dowiedziec. Rzeczywiscie pokazuja droge do Sapa i piec palcow, Gutek stwierdza, ze to pewnie 5 km, mi sie wydaje to niemozliwe i mowie, ze pewnie 5 godzin. Nic wiecej sie nie mozemy od nich dowiedziec, wiec ruszamy we wskazanym kierunku, ci po chwili nas wolaja. Wracamy, a tam jeden wyjmuje 100 tysieczny banknot i daje do zrozumienia, ze za taki banknot zaprowadzi nas do Sapa. Jestem podekscytowany i szybko tlumacze, ze mozemy mu zaplacic jesli nas zaprowadzi na szczyt. Ten kiwa glowa, ze nie. Gutek mowi, dobra dajmy mu kase niech nam pokaze trasa. Ja mowie, ze jest jeszcze wczesnie, wiec sami do Sapa nawet na kolana damy rade dojsc bez jego pomocy, Lukaszek przytakuje i idziemy. Niewiele sie mylilem, trasa okazala sie prosta do odnalezienia i bardzo malownicza. Idziemy prosto da Sapa, po drodze robiac zdjecia i delektujac sie widokami. Spotykamy grupe z przewodnikiem, pytam sie go o szczyt, ten mowi, ze mozna wejsc w trzy dni. Ja mowie, ze my chcemy w jeden dzien, chemy go wynajac i ile za to bedzie chcial. Odpowiada, ze to niemozliwe. Krotko sie naradzam z Lukaszem i znowu do niego podchodze i pytam ile wezmie za dwa dni, ten mowi, ze teraz jest tam bardzo mokro, bardzo niebezepiecznie, mnostwo pijawek i on sie tego nie podejmie. Jestem tym wszystkim juz niezle podirytowany. Kurwa. mysle sobie wreszcie znalazlem gadajacego po angielsku przewodnika, a ten mi mowi, ze on tam nie pojdzie. Jakies fatum czy co? Jestem tak wkurzony, ze ruszam ostro z buta do Sapa. Chlopaki gdzies zostaja w tyle, dochodze do miasta w niezlym tempie, bez lyka wody, jestem niezle padniety. Postanawiam zaczekac na chlopakow, czas sie dluzy. Ci nie przylaza, wreszcie decyduje, ze pojde do hotelu. Tam sie kapie i ide spac. Budze sie i stwierdzam, ze przespalem dwie godziny a ich ciagle nie ma, dopada mnie lekki niepokoj. Ale mysle, ze pewnie poszli na internet za namowa Lukasza, a ten tam siedzi jak zwykle w nieskonczonosc. Ide wiec na miasto, ide na internet, a ten nie dziala, ide do kolejnej kafejki, tam tez nie laduje mi sie zadna strona. Szukam ich po miescie, oczywiscie z marnym skutkiem. Ide do kolejnej kafejki i tu juz jest ok, odpalam neta i widze, ze nie ma nic od Lukaszka na blogu, wiec na internet nie dotarl. No to ladnie mysle sobie, pewnie cos sie stalo. Wkurzony wracam do hotelu i mysle, ze musze czekac. Odnajduje zabunkrowany komputer Lukasza i postanawiam obejrzec jakis filmik na odstresowanie. Wtedy ci melanzownicy wchodza. Okazalo sie, ze poszli sobie oczywiscie na piwko i przy okazji pizze, a potem jeszcze na jakies zakupy. Jestem tak szczesliwy z ich przyjscia, ze nie mam nawet sily i sumienia ich porzadnie opierdolic.
Pisze tego posta, Ci sie pytaja co robimy dalej. Odpowiadam – jak to co? Jutro walimy na Fansipan, tym razem damy rade. Gutek odpowiada, ze on poczeka, dla niego jest za mokro, po czym Lukaszek mowi, ze i on chyba zaczeka. O kurczaki, ale mi sie brygada trafila, jak do piwka to pierwsi, ale jak trzeba troszke wytezyc miesnie i sie popocic to nie ma komu. Sam przeciez szedl nie bede, wiec widze, ze trzeba bedzie to odpuscic, a tak nie lubie odpuszczac. Tym bardziej, ze to nie Tatry i pewnie nigdy juz tu mnie nie bedzie.

8 komentarzy:

tranquilopablo pisze...

Widze ze tak jak piszesz, bieda tam az piszczy.
Szkoda ze sie nie udalo , ciekawe czy rzeczywiscie tam dalej bylo tak ciezko, jak by wychodzilo z opinii lokalsow.
Co do Messnera, to piszac o jego szczesliwym powrocie podczas jego jednej z pierwszych wypraw to miales na mysli ta w ktorej zginol jego brat?
Odnosnie k2, to wczoraj w wywiadzie Cichy powiedzial ,ze na ta gore ida przewaznie ludzie obyci z tak wysokimi gorami, w przeciwienstwie do everestu gdzie komercja osiagnela juz pulap samego wierzcholka szczytu.No ale taka =koilej rzeczy i nikomu nie mozna zabronic .
Zalozyc wewiec chyba trzeba ze to byli doswisadczeni wspinacze.Poza tym Cichy oraz Wielicki pokazywali w wywiadzie zdjecia z miejsca wypadku i wychodzi ze na wspinaczy podchodzacych runol wielki serak ktory tam byl od wielu lat i zerwal poreczowki , wiec pozostali powyzej znalezli sie takze w krytycznym momencie.

Ella pisze...

niezle zdjęcia. Jak Cię zobaczylam z tymi dzieciskami, to sobie pomyślalam, że wyglądają jak Twoje. fajnie by bylo gdybyś mial taką gromadkę co ? :))
góry w deszczu to musi być makabreska, ale to co jest pocieszające to to, że nawet na takim zadupiu, można iść na piwko, pizzę i zakupy. I znowu jest dobrze :)
Uważajcie na siebie! Ja jutro jadę do Kraka.

kuba pisze...

Wiesz, jak mówi moja żona "co się nie na jesz to i się nie na liżesz" przewodnicy to na ogół ludzie, którzy wiedzę co mówią i wiedzą o czym mówią i różne nasze wydawania mogą się okazać zupełnie nie pasujące do rzeczywistości, Pieniny niby akie tam górki, a po deszczu morze być jak na roler-coasterze tylko bez szczęśliwego końca...
concluding ;) jak nie macie 3 dni to należy odpuścić i tyle, albo rybki albo akwarium

kitaniec pisze...

Widzę, że jesteś napalony. Spróbuj znaleźć mapę góry Fansipanu, jak nie w sklepie to na necie. Sam ocenisz ile potrzebujecie czasu by wejść i nie będziecie tracić czasu na szukanie ścieżek. No chyba, że takich mapek w ogóle nie ma......bo zbyt spontanicznie podeszliście do zdobycia szczytu. Nie szarżuj Polaczku!

kuba pisze...

No i wychodzi, że faktycznie morderca,poszli i nie wrócili :( chyba, że się jednak zdecydowali na te 3 dni

Tomek pisze...

Fansipan odpuscilismy.Mape mialem, ale tak kiepska (nawet bez poziomi), ze na nic mi sie zdala.
No taki juz w gorach jest, ze jak sie urywa serak albo natura oferuje nam inna niespodzianke, to nie ma twardzieli nad twardzieli. Swiec Panie nad ich dusza!
Teraz jestesmy na takim zadupiu, ze nawet internetu nie ma, wreszcie jak jakis dopadlem to zamieszczam zalegle relacje ale i tak jestem wkurzony bo zdjecia mi sie nie laduja, a place za ten badziew strasznie duzo.
Ech los jest niesprawiedliwy:)

Grande pisze...

haha Łukasz wymiękł! nie ma liści to dlatego!

Krzysztof Benedykciński pisze...

Myśmy robili Fansipana pod koniec stycznia 2011 w trakcie Chińskiego Nowego Roku, kiedy wszystko jest 3 razy droższe niż normlanie. Za 1 dniowy trek zapłaciliśmy więc $50/osoba przy 3 osobach wchodzących. Trek bardzo ciekawy, mieliśmy super pogodę, więc widoki niesamowite. Nie polecamy brać nic poza 1 dniem - w agencjach zawsze odradzają jednodniowe, bo więcej zarobią na 2, 3-dniowych. Trek długi, 13h, ale spokojnie da się go zrobić. Pełna relacja z naszej wyprawy na naszym blogu: http://gapyearinkunming.pl/2012/02/trekking-na-fanspipana/