wtorek, 12 sierpnia 2008

Kolejne pieklo

Takie widoki byly z dachu autubusu.

Co do samego Luang Nam Tha to mozna powiedziec, ze niepotrzebnie tu przyjezdzalismy. Nawet abstrachujac od makabrycznej podrozy i rownie kiepskiej pogody to jest to jedno z tych miast, w ktorych kompletnie nic sie nie dzieje. Z opiumowych wiosek oczywiscie nic nie wyszlo. Okazalo sie, ze rzad przez ostatnie lata wzial sie porzadnie do roboty i polikwidowal wiekszosc opiumowych fabryk. Teraz mozna jeszcze spotkac wioski, w ktorych uprawia sie mak a potem wytwarza narkotyk ale to tylko na wlasne potrzeby i strasznie trudno do takich miejsc dotrzec. Zwlaszcza, ze jest pora deszczowa i leje caly dzien jak z cebra.

Sam Laos to kraj totalnego kontrastu w porownaniu z tym, co widzielismy i doswiadczylismy wczesniej. Pomijajac juz totalna biede, piekne krajobrazy i chatki stojace na palach, przypominajace te z bajki o babie jadze – niezwykle nedzne, male, drewniane, z paleniskami w srodku, to najwazniejsza jest mentalnosc laotanczykow. Tutaj wszyscy maja w dupie turystow, przynajmiej w tak nieturystycznym miejscu jak Luang Nam Tha. Wchodze wczoraj do jednej z trzech mieszczacych sie w tym miescie kafejek internetowych i pytam, czy internet dziala, na co dziewczyna wstaje i odpowiada przeciaglym Noooo..., wykrzywiajac przy tym gebe w grymasie totalnego zdziwienia moim pytaniem i niezadowolenia z tego, ze w ogole osmielilem sie wejsc do jej lokalu. Juz sam nie wiem co jest lepsze, czy to co bylo w Wietnamie i Kambodzy, ze kazdy zaczepia Cie na ulicy, doslownie lapiac za rekaw i zapraszajac do lokalu lub probujac wcisnac jakies badziewie, czy to co jest tutaj, ze wchodzi sie do restauracji, siada przy stole, przeglada menu a kelner siedzi za barem i zerka na Ciebie spod oka. Po czym na wyrazna prosbe dzwiga swoj zad ze stolka, podchodzi i przyjmuje zamowienie tak bardzo opieszale jak tylko jest to mozliwe, nie wyrazajac przy tym nawet cienia zadowolenie z tego, ze wlasnie weszlismy do lokalu, w ktorym ma szczescie pracowac. Jedna i druga opcja jest nieco uciazliwa, jednak chyba po calym zmeczeniu Azja wybieram ta druga.

Wczoraj postanowilismy opuscic to jakze rozrywkowe miejsce i udac sie do ponoc najpiekniejszego miasta Azji – Luang Prabang. Autobus mial dojechac w dwanascie godzin. Byl to duzy autobus, z numerowanymi siedzeniami i oczywiscie wypelniony po brzegi. Wszystko idzie jak po masle, ruszamy nawet przed czasem i po ujechaniu kilkunastu kilometrow nagle stajemy. Okazalo sie, ze oberwalo sie urwisko na droge i nie da sie po niej przejechac. Na drodze lezy tyle ziemi, ze juz wiemy, ze zejdzie sie caly dzien zanim ludzie ja uprzatna, a widzimy juz pare osob chrzatajacych sie z motykami i lopatami. Jestem kompletnie zalamany, mam juz dosc tego typu podrozowania. Na poczatku to byl challange ale teraz to juz po prostu zygac sie chce od tego wszystkiego. Z niedowierzaniem uswiadamiam sobie, ze po raz kolejny popelnilismy ten blad co wczesniej, tzn. nie zabralismy ze soba zadnej wodki. Przy flaszce taki postoj wygladalby zupelnie inaczej. Ktos nas informuje, ze juz zadzwoniono po buldozery i pomoc nadejdzie niebawem. Juz ja to widze niebawem. Ide zatem do chlopakow, dziele sie z nimi swoja refleksja i widze, ze Ci przytakuja glowami na nasz zakichany los. Nie mozna tego tak zostawic - mowie, trzeba wziac motorbike’a i jechac do najblizszego sklepu po gorzale. Tak tez robimy. Zaraz wynajmuje faceta z motorkiem i pedze na zlamanie karku po gorskich bezdrozach w poszukiwaniu sklepu monopolowego. Zastanawiam sie po raz kolejny nad swoja glupota, przeciez mialem unikac motobikow, bo nie mam szczepienia na zoltaczke typu A, wiec w razie nawet drobnej kraksy, ktora tu jest wielce prawdopodobna ryzykuje calym swoim przyszlym zyciem. Ale co mi teraz pozostalo, kiedy juz jade, staram sie o tym nie myslec i tylko skladam do zakretow wraz z kierowca niczym zawodowy motocyklista majac nadzieje, ze nie wpadniemy w poslizg. Po parunastu kilometrach docieram do wioski, jest sklep, wybieram potrzebny asortyment. Widze jednak, ze poza perfumami, ktore kupil jakis czas temu Lukasz to nic tu nie ma (to tez niezla anegdota – rozstalismy sie w barze z Lukaszskiem i ten na odchodne mi mowi, ze widzial ciekawe malpki z miejscowa whisky, moze bysmy skosztowali przed zasnieciem? – pyta. Mowie - czemu nie i prosze, zeby kupil dla mnie jedna. Kiedy wracam do hotelu widze, ze zamowienie stoi juz na stole, wiec zabieramy sie do degustacji. To co mialo byc whisky jakos nadwyraz mocno pachnie wanilia, pomimo tego, ze pijemy to z cola. Mowie zatem, ze smakuje wyjatkowo ochydnie, na co Lukaszek odpowiada: smakuje jak smakuje ale ciekawe, jaki w ogole ten specjal ma zastosowanie? No co ty – wykrzykuje, to nie zapytales sie czy to nadaje sie do picia. Nie – odpowiada, spojrzalem na procent i po prostu kupilem. Na tym sie nasze picie skonczylo, potem sie jednak okazalo, ze miejscowi to rzeczywiscie pija). Perfum to ja pic nie chcialem, wiec pokazuje kolesiowi nasz polski znak pukajac otwarta reka w szyje, ten o dziwo szybko lapie o co chodzi, siedzacy przed sklepem ludzie glosno sie smieja a sprzedawca wyjmuje spod lady kanister, w ktorym trzyma bimber. Ok, good, very good – stwierdzam z zadowoleniem i kaze mu przelac do butelki.

Po moim powrocie nic sie nie zmienilo, autobus stoi jak stal w tym samym miejscu. Wchodzimi zatem na dach tego omnibusa i zaczynamy cieszyc sie przerwa w podrozy. Po wypiciu paru kolejek wzbudzamy zaintereswoanie nie tylko innych turystow ale przede wszystkim obslugi pojazdu. Ci postanawiaja tez wejsc na gore i to nie z pustymi rekami. Przynasza cieply ryz i jakies suszone miesa (smakowalo wysmienicie) i chociaz ani w zab nie kumali po angielsku biesiadowalo sie z nimi doskonale. Cztery godziny uplynely jak z bicza strzelil. Przyjechal wreszcie spychacz i uprztnal droge.

Ruszamy, zaczyna sie pieklo. Droga jest fatalna, wprawdzie asfalt ale miejscami w ogole zarwany, wyglada jak po trzesieniu ziemi. Jednak ten samochod jest tak silny, ze kazda przeszkode, choc w ogromnych jekach i stekach zawsze jakos pokonuje. Bardzo powoli posuwamy sie do przodu. Postoje mamy bardzo szybkie, po prostu tylko na sikanie. Widac, ze kierowcy juz sie spieszy. Nie wyglada na takiego gamonia jak Ci poprzedni. Pozory jednak myla. Otoz w srodku nocy autobus nagle staje, zatrzymujemy sie po srodku niczego, na dodatek 15 kilometrow przed punktem docelowym. Jeszcze nie wiem co sie stalo, przychodzi Gut i mowi, ze zabraklo im paliwa. Nie moge w to uwierzyc, ide do Lukaszka, ktory spi na tyle i mowie – nie uwierzysz co sie stalo tym razem, tym gamonia zabraklo paliwa. Ten odrazu otwiera obywdoje oczu, rzuca glowe na siedzenie i wyjekuje tylko – o kurwa. No tak, co mozna bylo powiedziec wiecej. Benzyne to moze tu bysmy jeszcze dostali ale to jest diesel, a w ktorym domu maja rope, na ktore motobiki nie jezdza? Nie wiem sam ile to trwalo, bo wysmarowalem sie repelentem na komary i usnalem w autobusie. W kazdym badz razie do Luang Prabang dotarlismy w srodku nocy, o 2.30. Okazalo sie, ze terminal autobusowy jest 5 km poza miastem a kierowaca tuk-tuka, wykorzystujac pore i zmeczenie pasazerow, krzyknal dwa razy wieksza cene niz normalnie. Pojechali wszyscy poza nami. Przechadzka dobrze nam zrobila. Wkroczylismy do miasta jak prawdziwi wloczedzy, nikogo na ulicach, cale miasto spi, tylko my i hordy psow za nami. Miasto juz w nocy wygladalo uroczo, szczegolnie swiatynia wspaniale oswietlona na wzgorzu, mieszczacym sie w samym centrum miasta. I co najwazniejsze wreszcie przestalo padac. Jest wspaniala pogoda. Teraz znowu odrzyjemy, przynajmniej ja, bo chlopaki sprawiaja wrazenie kompletnie wyprutych. Juz nie maja ochoty na zadne zwiedzania i nawet mi jest trudno ich do tego namowic. Trzeba bedzie eksplorowac samemu.

6 komentarzy:

Gałcyn pisze...

Nie ma to jak dobry bimberek na dachu autobusu :). Niezła jazda
Pozdrawiam

Ella pisze...

toż Ty jesteś prawie na krańcu świata !
koniecznie prześlij zdjecia tego pięknego miejsca !
widziesz każdy przypadek uczy czegoś - teraz to już wódkę będziesz miał ZAWSZE przy sobie! dlatego ja trzymam w pracy sam wiesz co :) (igloo)

Tomek pisze...

wiem wiem co trzymasz, czeka na lepsze czasy, tyle tylko, ze one jakos nie nadchodza ale mam nadzieje, ze wreszcie nadejda, moze po moim powrocie. Juz nawet jestem gotow sie zgodzic na zrobienie tej butelki pod nieobecnosc Toma, chociaz tak bardzo chcialbym go poznac i porozmawiac na te i inne tematy:)

Tomek pisze...

Ciesze sie, ze i Ty tu trafiles Galcyn. Pozdrawiam i obicuje wypic twoje zdrowie przy najblizszej okazji. A z netu ide wlasnie do baru w miedzynarodowym towarzystwie, wiec zaraz staniesz sie slawny:)

Cuzco pisze...

Wyłaniam się z mroku milczącej czytelni Twoich przygód, aby rozwiać Twoje obawy, że nikt (poza grupą znajomych) nie śledzi tego, co codziennie tak fajnie opisujesz. Czytam z wielką fascynacją i zazdroszczę niecodziennej przygody!

Tomek pisze...

Ale fajnie, ze ktos to faktycznie czyta, uwierzcie mi, ze naprawde trzeba ogromnej samodyscypliny, zeby w natloku wrazen i emocji usiasc przed kompem i cos zaczac jeszcze pisac. Witaj Cuzco!