niedziela, 10 sierpnia 2008

Rajd through Indochina Motorway

International party!

Tak wyglada kwiat mlodziezy laotanskiej (mlodziezy moce nieco na wyrost, ale za to kwiat jest jak najbardziej na miejscu).
Decydujace starcie!
Tak wygladala opisana przeze mnie podroz






Tak bylismy upakowani
Wczoraj gdy szlismy wymienic walute, podeszla do nas parka irlandzko-angielska. Chlopak mial na imie Brandon. Na wiesc o tym, ze wybieramy sie jutrzejszego dnia do Laosu, strasznie wykrzywil gebe i powiedzial, ze oni wlasnie stamtad przyjechali.
- Ta podroz to prawdziwa masakra – mowi – musielismy pchac autobus, ktory ciagle grzaz w mule, byly przewrocone drzewa i inne atrakcje, jechalismy ponad osiem godzin. Wszystko to mowi z naprawde przejeta i zmeczona mina. My tylko kiwamy glowami i nie zadajemy zadnych pytan, chyba go to troche dziwi, bo on skolei pyta, czy rozumiemy co do nas mowi. Odpowiadamy, ze tak, ale jestesmy zmeczeni dzisiejsza podroza i strasznie glodni, dlatego myslimy tylko o tym gdzie tu mozna wymienic kase i nic poza tym. Zegnajac sie z nimi przez chwile zastanwiam sie nad tym, co powiedzial, a przede wszystkim nad jego strapionym wyrazem twarzy i spojrzeniem. Mysle jednak sobie, ze to pewnie wyspiarskie mieczaki, nie majace pojecia o prawdziwym podrozowaniu. Troche dostali w kosc i juz im sie odechcialo Indochin.

Gutek budzi mnie o 5.05, jest niezle wkurzony, bo autobus odjezdza za 25 minut, wiec czasu jest niewiele, a on zawsze robi z rana te swoje kregoslupowe cwiczenia. Jestem zaspany, ciagle tu sie nie wysypiam. Jednak trzeba ruszac dalej, nie mozemy sobie pozwolic na zmarnowanie dnia w tej dziurze.

Wychodze jako pierwszy z hotelu, zeby jeszcze zdarzyc kupic wode i puszke coli, udaje sie na terminal autobusowy. Chlopaki zaraz dolaczaja i kupujemy bilety. Lukaszek nie ma juz miejscowej waluty, wiec pozyczam mu wszystko co mam i ruszamy do autobusu. Po odejsciu od kasy szybko uswiadamiam sobie, ze nie mam biletu, cofam sie zaniepojony i widze, ze w zamieszaniu zostawilem swoj bilet przy kasie. Jak to dobrze, ze nikt jeszcze nie zdarzyl sie nim zaopiekowac. Kiedy dochodze do autobusu, pierwsze co spostrzegam to to, ze to zaden autobus tylko zwykly minibus. Gutek wychodzi z niego wkurzony i oznajmia:
- Stary nie ma szans, zadnych szans, ze nim pojedziemy, ten bus jest juz pelen, nie damy rady wejsc do srodka.
Okazuje sie jednak, ze miedzy rzedami byly jeszcze rozkladane trzy krzesla, na ktore moglismy usiasc. Nie bylo to nam jednak dane, facet wrzucil plecaki na gore bagazu mieszczacego sie z tylu pojazdu a nas umiejscowil miedzy siedzacymi juz pasazerami. Chyba bylismy zbyt zmeczeni, zeby sie klucic, jeszcze nie do konca sie obudzilismy. Pytam sie siedzacego w srodku faceta, gdzie w ogole ten bus jedzie, czy docelowa miejscowosc jest miejscowoscia graniczna, czy lezaca juz w Laosie? Facet, ktory pozniej okazal sie Nowozelandczykiem odpowiada, ze nie wiem ale wydaje mu sie, ze jest to miejscowosc graniczna. Jestem juz wkurzowny. Glosno sie pytam, czy za to zaplacilem 84 tysiace, przeciez do granicy jest nie wiecej niz 30 km. W busie siedzi sporo obcokrajowcow, mam zatem nadzieje, ze na moje stwierdzenie ktos cos odpowie. Dlugo nie musze czekac, bo Wloszka, ktora siedzi kolo mnie mowi, ze bedziemy jechac 103 km i docelowa miejscowosc rzeczywiscie lezy w Laosie. Nadal czuje sie niepocieszony, bo cena jak za taki odcinek wydaje mi sie nader wygorowana. Ta mi odpowiada, ze jest tak wysoka, bo droga jest ciezka, jedzie sie przez gory, podobno cala wycieczka bedzie trwala 6 godzin. Dziele sie odrazu tymi informacjami z kolegami. Na co szczegolnie Gutek jest niepocieszony i juz zaczyna planowac, jakby tu sie najlepiej usadowic, zeby bezbolesnie przetrzymac tak dluga droge.

Z malym opoznieniem wreszcie ruszamy. Bus jest caly zaladowany ludzmi i niewyobrazalna iloscia roznego rodzaju pakunkow. Sam sie zastanawiam jak my przetrzymamy 6 godzinna jazde w takim samochodzie. Jednak zastanawiac sie nad tym dlugo nie musze, bo na horyzoncie pojawia sie nowy problem. Otoz okazuje sie, ze busik jeszcze nie jest pelen. Zatrzymujemy sie aby zabrac kolejnych pasazerow, oczywiscie z ich przeogromnymi pakunkami. Turysci siedzacy w srodku zaczynaj sie niecierpliwic i glosno komentuja swoje niezadowolenie. Kiedy ruszamy po dlugim czasie zaladunku, busik wydaje sie byc dapakowanym do granic mozliwosci. Wydaje sie to dobre sformulowanie, bo nie przejechalismy nawet kilometra, kiedy okazalo sie, ze zatrzymuje sie po raz kolejny, zeby zabrac nastepnych pasazerow z ich pakunkami. Wtedy siedzacy na skraju jakiejs dechy Niemiec nie wytrzymal i wybuchnal. Zaczal wrzeszczec na obslugujacych busa Wietnamczykow, ze on ma juz tego dosc, zaplacil za bilet bardzo duzo pieniedzy, nie po to, aby jechac w takich warunkach i nie zgadza sie na zaden dodatkowy bagaz ani zadna dodatkowa osobe. Byl na tyle stanowczy w tym co wykrzykiwal, ze Wietnamczycy zdawali sie w mig pojmowac sytuacje. Po krotkiej naradzie poczeli wyladowywac czesc zapakowanych w sroku workow, pudelek i niewiadomo jeszcze czego i pakowac to wszystko na dach. Trwalo to bardzo dlugo. Juz bylem niezle wkurzony. Oznajmiam wszystkim, ze teraz dopiero rozumiem dlaczego bus staruje tak wczesnie, jesli sam zaladunek bedzie trwal dwie godziny. Wszyscy sa juz wkurzeni, po prostu na granicy. Wreszcie ruszamy po raz kolejny w droge tym razem wszyscy z nadzieja, ze bedzie to juz start definitywny i wreszcie uda nam sie wyjechac z miasta. Jak wszyscy wiecie nadzieje z reguly bywaja bardzo zludne, tak tez bylo i tym razem. Znowu nie ujechalismy nawet kilometra, kiedy zatrzymalismy sie ponownie. Tym razem tylko w celu doladowania kolejnych towarow. Bylem strasznie zly, glownie dlatego, ze nie wyspany (mialem nadzieje zdrzemnac sie w autobusie, a tu nie bylo na to szans) ale tez dlatego, ze poczal doskwierac mi glod. Wychodze na zewnatrz tego wehikulu i pytam sie gdzie jest kierowca tego pojazdu, jestem juz na granicy psychicznej wytrzymalosci, zastanawiam sie czy zaraz nie zlapie smiejacego sie mi w oczy Wietnamczyka i nie walne jego lbem prosto w maske. On zdaje sie rozumiec sytuacje i usmiech niknie z jego twarzy. Na zewnatrz wychodza tez chlopaki i Niemiec. Wreszcie wraca kierowca i Wietnamczycy popedzaja nas, zebysmy weszli do srodka. O nie, jakie do srodka i jakie jedziemy – mowie, teraz to my sie tu relaksujemy i to wy bedziecie na nas czekac. Musze zapalic papierosa, cos zjesc i jeszcze pokupowac souveniry dla mojej rodziny, czekalem na was dwie godziny to wy teraz sobie poczekacie na mnie. Ci sie smieja i nadal mowia, ze jedziemy, kierowca zapuszcza silnik, jeden chwyta mnie za ramie, zwracam mu uwage, zeby mnie lepiej nie dotykal bo zle sie to moze dla niego skonczyc. Wszyscy stoimy na zewnatrz, Niemiec wreszcie wchodzi do srodka. Chlopaki sa juz wkurzeni tak jak ja, wiec stoimy we trzech. Wietnamcy sa kompletnie bezradni, siadaja zapalaja fajki i czekaja. Dluzsza chwile nic sie nie dzieje. Zaczynaja nas namawiac, ze juz jedziemy, zebysmy weszli. Mamy ich kompletnie w dupie. Wtedy dopiero ida po rozum do glowy i jeden z nich nas przeprasza. Nie moge sie nadziwic, ze taki wietnamski gamon wie jak powiedziec przepraszam po angielsku. Postanawiamy wsiasc do srodka z zapowiedzia, ze nie bedziemy tolerowac juz zadnych dodatkowych pakunkow, czy tego typu przystankow postojowych.

Nie wiem, czy to zrozumieli ale ruszylismy tym razem rzeczywiscie definitywnie. Udalo nam sie wyjechac z miasta i rozpoczac wlasciwa czesc podrozy. Droga wiedzie przez gory, pada lekki deszczyk. W pewnym momencie bus staje, obsluga wysypuje sie na zewnatrz. Okazuje sie, ze na drodze lezy zwalone drzewo. Wyjmuja maczety i zaczyna sie robota. Jestem pod wrazniem jak szybko uporali sie z przeszkoda. Jednak to nie koniec wrazen na dzis. Po paru kilometrach zatrzymujemy sie znowu, okazuje sie, ze w tym miejscu droga jest tak grzaska, ze nie mozna jej przejechac w pelnym zaladunku. Wszyscy wychodza na zewnatrz, a obsluga poprawia trase, usuwajac z niej kamienie i rownajac grunt. Tutaj robota im juz idzie wyjatkowo slamazarnie i niezgrabie. Po jakims jednak czasie, chyba tylko dzieki umiejetnosci kierowcy w bialych adidaskach udaje sie przejechac ten odcinek.

Po paru ladnych godzinach wreszcie docieramy do granicy. Tutaj znowu kontrola paszportowa, niektorzy nie maja wiz, wiec musza je sobie wyrobic. Wszystko idzie niezwykle powoli, pewnie przez to, ze jestesmy jedynymi klientami na tej granicy w ciagu dnia, zatem to taka atrakcja dla celnikow, ktorzy chca sie nia nacieszyc najdluzej jak tylko sie da. Po formalnosciach paszportowych przychodzi czas na kontrole bagazu. Tutaj przypomina mi sie jedna z komedii Barei, w ktorej przeprowadzano kontrole wyworzacych piach z budowy ciezarowek. Kontrola byla przeprowadzana przy pomocy wbijanego druta, najpier grubego, a potem cienkiego, zeby skontrolowac bardziej szczegolowo. Tutaj wpradzwie druta nie bylo, ale zakrawalo to na jedna, wielka farse. Celnicy macali pakunki, zblizali do nich blisko swoje spojrzenie, wchodzili do sroka samochodu, przygladali sie plecakom, kazali odkryc czesc plandeki, innymi slowy mozna bylo przewiezc w tym busie wszystko i te jelopy na pewno by tego nie zauwazyly. Jendak dobrze, ze tak przebiegala ta kontrola, bo gdyby chcieli to zrobic tak, jak zrobione to byc powinno, to spedzilibysmy na tej granicy kolejne kilka godzin.

Deszcz juz rozpadal sie na dobre. Jestesmy w Laosie. Kolejny kraj na naszym wloczegowskim szlaku. Kraj najbardziej dziki i zacofany w calych Indochinach, no moze poza Birma (dzisiejszym Miyanmar). Tutaj nie ma drog asfaltowych a jestesmy w gorach, wiec drogi sa wyjatkowo kiepskie. Naszym busem rzuca na wszystkie strony, siedzace przed nami dwie wietnamskie dziewczyny zaczynaja wymiotowac. Najwazniejsze jest jednak to, ze jakims cudem caly czas posuwamy sie do przodu. To nielada osiagniecie w tych warunkach. Na jednym z zakretow bus sie zatrzymuje i widzimy, za obsluga rozmawia z kierowca motocykla, ktorego widzielismy kilka razy wczesniej (przy drzewie, zabloconej drodze, czy na granicy). Okazuje sie, ze zepsul mu sie motocykl i prosi, zeby zabrac go wraz z motocyklem ze soba. Obsluga krzywi sie straszliwie na ten pomysl ale przeciez nie moga go zostawic w srodku dzungli na pastwe losu. Przy pomocy wspolpasazerow pakuja motocykl na dach pojazdu i ruszamy w dalsza trase wraz z dodatkowym pasazerem. Teraz w srodku jest juz 29 osob. Calkiem niezla ekipka. Zaczyna sie prawdziwe pieklo. Wszyscy co chwila podskakujemy do gory na wybojach, silnik wyje przerazliwie. Powoli ale caly czas posuwamy sie do przodu. Juz wiem, ze nie ma szans na to, abysmy dojechali na miejsce w 6 godzin, nie ma tez szans zebysmy to zrobili w ciagu 8 godzin, zatem rekord Brandona z dnia wczorajszego zostanie na pewno pobity. Nie trzeba bylo dlugo czekac na kolejna przeszkode, otoz kierowca chyba przeliczyl sie silami pojazdu i zakopujemy sie w grzaskim mule. Teraz liczy sie pomoc kazdego pasazera. Wszyscy angazuja sie w wyciagniecie busa z opresji. Jedni pchaja z tylu, inni ciagna za line z przodu. Po jakims czasie udaje sie ruszyc pojazd z miejsca. A po kolejnych dlugich jekach i stekaniach walczacy w sroku laotanskiej dzungli ludzi, wyciagnac zakopanego w blonistej mazi busa.

Teraz kierowca jest juz ostrozniejszy, na trudniejszych odcinakach kaze wszystkim wysiadac i sam walczy z trudnym terenem. Wszyscy odnosimy wrazenie, ze wiecej spacerujemy niz jedziemy. Nie trzeba nikogo namawiac do wyjscia, wszyscy chyba wola spacerowac, niz wygrzebywac busa z blotnistej mazi.
- I to wszystko za 84 tysiace stwierdza Gutek, prawdziwy adventure, tego nie ma w zadym programie zadne biuro turystyczne.
- Przezyles kiedys cos takiego? - pytam Lukasza – wiem, ze mial podobna historie w Gujanie, z czego nawet sklecil krotkie opowiadanie. Ten tylko przeczaco kiwa glowa. A na pytanie o opowiadanie o Gujanie, mowi, ze wtedy bylo co innego, o wiele dluzsza trasa do pokonania, a tak wolno to jeszcze nigdy nie jechal.
Co i rusz tyko wchodzimy i wychodzimy z samochodu, juz wszyscy nawet maja ustalona kolejnosc wchodznenia i wychodzenia. W takich warunkach to na piesza byloby szybciej. Ktoregos razu wychodzac widzimy, ze busik ma przed soba do pokonania rzeke, kiedy przejezdza, zanurza sie w niej prawie do polowy ale z powodzeniem laduje na jej drugim brzegu. To prawdziwe Camel Trophy.

W takich warunkach jedziemy dalej, az kierowca w pieknym pod wzgledem widokowym miejscu robi tak po prostu postoj na papierosa. Wszyscy wylaza, robia zdjecia, brakuje tylko budki z piwem i czyms do zarcia. Poza kolosalnym zmeczeniem jest cudownie. Widoki zapieraja dech w piersiach ale nikt chyba o tym nie mysli, wszyscy zastanawiaja sie co bedzie dalej. Wreszcie pytamy sie kierowcy ile zostalo do konca, ten odpowiada pokazujac na telefonie, ze jakies 15 km. No to ok., mysle sobie za jakies dwie godziny bedziemy sie kapac w hotelu. O, jakze daleki bylem od prawdy. Dalej traska wcale nie byla latwiejsza, wychodzeniu i wchodzeniu do busa nie bylo konca. Poruszalismy sie w mozolnym tempie, az dotarlismy do rzeki. Nie byla to duza rzeka ale za to bardzo rwaca. Pasazerowie przeszli przez most. My postanowilismy zajac miejsca na moscie, zeby miec dobry punkt do robienia fotek. Podchodzi do nas facet i mowi, zebysmy lepiej zeszli z mostu bo silny prad rwacej rzeki moze zepchac busa na most i go zerwac. Wydaje mi sie to malo prawdopodobne, ale wole nie ryzykowac. Schodzimy na brzeg. Wszyscy czekaja z aparatami w reku, zbiera sie tez cala kupa miejscowych ludzi, dla ktorych tutaj jestesmy wieksza atrakcja niz sam przejaz tego nieszczesnego busa. Kierowca dlugo sie przygotowuje do wyzwania. Wreszcie zapuszcza silnik i z duza predkoscia rusza w strone rzeki. Zanurza sie bardziej niz do polowy, ale jakos udaje mu sie jechac, juz wszyscy mysla, ze dal rade, kiedy gasnie silnik i samochod staje w sroku rzeki. No to teraz jest dopiero klops. Zaniepokojeni Wietnamczycy tylko cos pokrzykuja i machaja rekami. Ale bedzie teraz jazda – mysle sobie.

Jazda rzeczywiscie jest nieziemska. Teraz to juz wszyscy angazuja sie w wyciaganie samochodu, poza jedna gruba baba siedzaca na samym tyle wozu (ta nawet na przejazd przez rzeke nie wyszla ze srodka). Jedni ciagna za liny przytroczone do przedniego zderzeka wozu, inni zanurzaja sie do pasa w wodzie i pchaja auto od tylu. Niestety marny to wszystko przynosi rezultat. Co prawda taka masa ludzi moze rozbujac stojace w wodzie auto ale za nic w swiecie nie moze zmienic jego polozenia. Wreszcie obsluga pojazdu przestaje organizowac jego wydobycie z odchlani rzecznej i zaczyna negocjowac cos z miejscowymi. Troche czekamy i schodzi sie chyba cala wies, glownie mezczyzni. Przynosza dodatkowe stalowe liny i cala meczarnia zaczyna sie od nowa. Teraz jest nas dwa razy wiecej, a ci mezczyzni choc mali, to wygladaja jakby dopiero co od pluga zostali oderwani. Teraz samochod wyjezdza z rzeki jak zabawka, nie ma zadnego problemu. Kierowca odrazu probuje go odpalic ale nie przynosza te starania porzadanego rezulatu. Po jakims czasie silnik jednak zaskakuje i z rury wydechowej wylewa sie duza ilosc wody. Wszyscy jestesmy pozytywnie tym zaskoczeni. Jednak istnieje szansa na to, ze dzis dojedziemy do punktu docelowego.

Tak tez i bylo. Po dalszej masakrycznej, jednak juz bez takiej ilosci wrazen i przygod jezdzie docieramy do miejsca przeznaczenia, czyli miejscowosci Muang Khua - zapomnianej przez cywilizacje osady na polnocy Laosu. Dojezdzamy do koryta duzej rzeki. Kiedy sie przed nim zatrzymujemy jeszcze nie wiem co jest grane i mysle, ze teraz ta rzeke bedziemy forsowac ale ta jest ogromna niemal jak Wisla. Szybko sie jednak okazuje, ze jestesmy juz na miejscu i ze teraz na wlasna reke musimy zorganizowac sobie transport na drugi brzeg, bo tam jest wlasciwe centrum miejscowosci.

To dziwne ale po 13,5 godzinach podrozy w ogole nie czuje glodu, bardzo mnie to zastanawia. Nieraz juz pare godzin po posilku jestem bardzo glodny. Moze sie jednak najadlem tym smakiem, smakiem prawdziwej przygodyJ

Do pierwszej lodzi pakuje sie ta gruba baba co prawie nigdy nie wychodzila z wozu w kryzysowych sytacjach. Do drugiej juz my, a za mna krzyczy Niemiec, ze ma nadzieje, ze na niego poczekamy. Wiem, ze mowi to z przekasem, bo nie pomagalismy zdejmowac z dachu motoru jak tez innych miejscowych pierdol, o co sie troche wkurzyl. Plyniemy do brzegu i mowie do Lukaszka, ze poczekamy na Niemiaszka. W trakcie czekania zalatwiam hotel ze zniezka dla calej ekipy z busa. Kiedy kolejna lodz doplywa, wrzeszcze z brzegu, ze wszystko jest juz zorganizowane, jest juz hotel, zamowiona kolacja i zaraz idziemy po wodke, bo dzis Polacy zapraszaja wszystkich na miedzynarodowa impreze, majaca za zadanie sowicie oblac ta mordercza jazde. Widze jak Niemiec kuli sie w lodzi, jest mu najwyrazniej strasznie glupio, pewnie po drodze juz nam zdazyl obrobic tylki. Wszyscy wychodza z lodzi niesamowicie uradowani, nie moga uwierzyc w uslyszane slowa. Kazdy z nich mial pewnie w glowie perspektywe dlugiego chodzenie po tym pustkowiu w poszukiwaniu hotelu, a po tak dlugiej jezdzie nie byla to mila perspektywa. Nie ma nikogo, kto by zrezygnowal z zaparoszenia. Wszyscy melduja sie w hotelu. Idziemy z Lukaszkiem po wodke i tak zaczyna sie impreza. Przy stole siedzi 7 roznych narodowosci: jest Wloszka, Nowozelandzczyk, Argentynczycy, Niemiec, para ze Stanow, dwie dziewczyny z Malezji i my Polacy. Wszyscy sa teraz szczesliwi i uradowani, ze udalo im sie przezyc jedna z niezapomnianych przygod zycia.

2 komentarze:

Ella pisze...

och to się super czytalo !!!
no w końcu po takie przygody tam pojechaleś, prawda ? i ten happy end - narody świata zjednoczone przy wódce pod prymem Polaków. Dobra robota Tomeczku !

Tomek pisze...

No staram sie, tzn. staramy, choc dzis namawiam chlopakow na wyprawae do dzungli a ci nie chca z tysiaca roznych powodow. Kurcze wybralem sie z banda emerytow na ten wyjazd, a najlepsze jest to, ze Lukaszek marzy o Darien, mowie mu zeby sobie to wybil ze lba jak on tutaj ma dosc i nie chce isc nawet na dwa dni do dzungli to co dopiero Darien.