niedziela, 3 sierpnia 2008

Sapa

Taka fajke sie pali w tej czesci swiata.
O to i glowa zabitego przed momentem wolu, miesko odrazu zostalo rozsprzedane przy drodze.
Wczorajszy dzien przebiegal spokojnie, okazalo sie, ze na statku nam odpuscili i nie bylo problemu z odzyskaniem paszportow. Co oznacza, ze odrazu sie na nas poznali, bo spotkalismy ludzi, ktorzy za to samo przewinienie musieli placic gruba forse. Chyba po naszych twarzach zrozumieli, ze nie wygladamy na typow dajacych sie latwo nabic w butelke. Zostalo na wiec podziwianie urokow Halong Bay i wylegiwanie sie na dachu lodzi. Potem dojazd do Hanoi, noi brak sil na dalsza podroz do wioski na posilek z wezy. Postanowilismy zadowolic sie piwkiem i paroma kebabami (tutejsze kebaby tez sa w rozmiarze azjatyckim).

Wieczorkiem ladujemy sie na nocny pociag do Sapa, oczywiscie wybralismy najtansza wersje, sypilny kosztowal 8 razy wiecej. Nie wiem, czy jest osiem razy lepszy od naszego, bo to trudno przeliczyc, ale nasz okazal sie wyjatkow nedzny. Siedzenia drewniane, brak okien, oczywiscie wszystkie miejsca zajete, w srodku jest zakaz palenia, ale wszyscy maja go w dupie i kapca sobie nie ruszajac sie z miejsca. Ale i tak stwierdzam do Lukasza, ze porownujac ten pociag do tego, ktorym jechalismy w Egipcie to jest to TGV. Tam byl o wiele gorszy klimat bo bylo tyle osob, ze nie bylo gdzie palca wcisnac, poza tym podrozni jechali wraz z przeroznymi zwierzetami. To byl istny hardcore. Jednak to bylo 7 lat temu, wiec teraz dla nas, te luksusowe warunki nie sa tak lekkie jak bysmy tego chcieli. Gutek walnal sie w korytarzu na karimacie a my jak zwykle zaczelismy gadac. Kolo trzeciec stracilem sily i sam sie walnalem pod lawkami. Smrod na podlodze byl nie do wytrzymania, wiec przeszedlem na korytarz. Tam nie bylo duzo lepiej ale po jakiejs godzinie usnalem. Przetrwalismy ta podroz. Najlepsze bylo to, ze jak tylko weszlismy do pociagu przysiadly sie do nas Wietnamki, na szczescie nauczony doswiadczeniem zrezygnowalem z namietnego komentowania otoczenia i siedzialem cicho. Zaczelismy cos gadac o odleglosci, po czym jedna z Wietnamek pyta sie czy jestesmy z Polski. Mowila po Polsku slabo, ale rozumiala niezle. Okazalo sie, ze handluje ciuchami w Nadarzynie i w ogole chce na stale mieszkac w Polsce. Mowi, ze to fantastyczny kraj, nie da sie go w ogole porownac z brudnym i bardzo wilgotnym Wietnamem. Ano, nigdy nie wiesz na kogo trafisz mysle sobie.

Dojezdzamy do Sapa. Ale nie tak szybko, na dworcu kupuje brzoskwinie gdy podchodza do mnie dwie turystki i pytaja sie, czy nie wiem ile kosztuje bilet do centrum Sapa, to jakies 40 km. Odpowiadam, ze nie mam pojecia, bo dopiero przyjechalem, ale mam juz kolesia co che mnie zabrac za trzy dolce, ale wydaje mi sie to drogo, wiec bede sie jeszcze targowal. One na to, ze szukaja juz dlugo i trzy dolce to bardzo dobra cena i pytaja czy nie moga sie ze mna zabrac. Ja mowie, ze zobaczymy ile koles ma miejsc. Udajemy sie w jego kierunku i zaczynam targi. Szybko koncze je sukcesem i wtedy wkracza inny Wietnamczyk z nozem. Wynika z tego niesamowita awantura. Noz odbiera mu na szczescie jakas kobieta, w ogole nie kapujemy o co chodzi ale kolesie zaczynaja sie napieprzac z pelna werwa. Najpierw na piesci, ale ze to kategoria kogucia to nie jest latwo o szybkie zakonczenie pojedynku. Jeden zdaje sie to pojmowac i lapie szachownice kolesi grajacych obok i z calym impetem rzuca nia w tego drugiego. Potem ida w ruch inne precjoza, m.in. drazek od parasola. Jest ostra jadka, miejscowi po dluzszym czasie wreszcie z powodzeniem ich rozdzielaja. Bardzo mi sie spodobala ta walka o klijenta, juz z gory sobie postanowilem, ze bez wzgledu na cene wezme tego przegranego. Tak sie tez dzieje, okazuje sie nim ten pierwszy przez nas wychaczony facet. Jest naprawde ostro obity, podchodze do niego zaraz z usmiechem, chwytam za ramie i mowie - it was really good fight man, I take you, we can go now. Noi jedziemy. Napotkane turystki widzac cala akcje juz sie gdzies zdazyly ulotnic, chyba nie lubily takich klimatow.

Dojezdzamy do Sapa, uroczego miasteczka polozonego w najbardziej dzikim i gorskim rejonie Wietnamu. Droga jest karkolomna a facet pedzi samochodem na zlamanie karku. Meldujemy sie w hotelu, krotki prysznic i idziemy cos zjesc. Trafiamy wreszcie do jakiejs knajpy, w ktorej Lukaszek zamawia swojego Burgera. Najlepsze jest to, ze podchodzi koles, zeby odebrac zamowienie. Lukaszek patrzy na niego i mowi - przeciez to kolejny jelop, na pewno nic nie zrozumie, lepiej jak zawolam szefowa, tak tez sie dzieje. Smieje sie ale rozumiem jego reakcje, nie wiem dlaczego tak jest ale podczas tej wyprawy to zwykle on, a nie my ma jakies problemy w restauracjach z wyegzekwowaniem tego, co rzeczywiscie zamowil. Babka podchodzi do nas, Lukaszek pokazuje jej w menu pozycje z Burgerem, najpierw w wersji wietnamskiej potem dla pewnosci w angielskiej i uszczesliwiony zapala papierosa. My z Gutem zamawiamy ryz z wieprzowina, nasze ulubione danie i dostajemy zadziwiajaco duze porcje. Konsumujemy z zadowoleniem i patrzymy na zmartwionego Lukasza, ktory ma tylko mala porcje frytek przed soba. Pytam sie go, czy zamawial frytki, ten mowi, ze nie ale one ida wraz z burgerem. O, to ciekawe mowie, chyba zaraz tez sobie to zamowie, jest nie drogo a ja mam ochote na frytki. Jednak burger nie przychodzi a dalej to juz bylo tak jak Lukaszek opisywal. Wkurzyl sie na cala sytuacje straszliwie, glownie dlatego, ze byl bardzo glodny, ale tez dlatego, ze my z Gutem po prostu pekalismy caly czas ze smiechu z sytuacji, jak tez z tego, ze bedzie musial zaplacic za dwa Burgery, ktorych nie dostal. Lukaszek wreszcie placi cale 10000 dongow i wychodzi, babka krzyczy w nieboglosy, rzuca w niego ryzem, ale Lukaszek ma 15000 w kieszeni.

Pozniej szukamy treku na Fansipan, najwyzsza gore Indochin. Ma ona ponad 3100 m.n.p.m. Przyznaje, ze wejscie na te gore to moj pomysl, przyda nam sie jakis gorski watek podczas tego wojazu. Okazuje sie, ze trekkingi sa masakrycznie drogie, trzeba wynajac przewodnika i tragarza. Mowie, w roznych biurach, ze my chcemy sami i to jeszcze w jeden dzien. Ci patrza sie na mnie jak na debila i mowia, ze nie damy rady, nie ma szans, zebysmy to zrobili sami i to jeszcze w ciagu jednego dnia. Mysle sobie nabijaja mnie w butelke, pewnie chca na mnie zarobic i tyle. Ale gdy chodze od biura do biura slyszac to samo moj niepokoj wzrasta, tym bardziej, ze wlasciwie nigdy wczesniej nie bylem w dzungli, a to zajebiscie zmienia postac rzeczy. Poza tym chce wynajac tylko transport do podnoza gory i tu kolejny zonk. Okazuje sie, ze nikt nie chce nas tam zawiezc, bo nie chce brac za nas odpowiedzialnosci. To mnie powaznie zastanawia, bo przeciez oferuje im spora kaske za sam dowoz a Ci i tak uparcie mowia, ze nie chca sie tego podjac, bo w razie wypadku beda mieli klopoty z policja.

Ostatecznie zastanawiamy sie nad tym wszystkim, sumujac za i przeciw i postanawiamy sprobowac. Zatem trzymajcie za nas jutro kciuki, wyruszamy skoro swit. Teraz spotkalem Francuzow na necie co byli tu w gorach i potwierdzili, ze wedlug nich nie mozna tego zrobic samemu, szczegolnie przy tej pogodzie, tutaj co jakisz czas leje, a w gorach mowia, ze ciagle, jest bloto po kolana i idzie sie strasznie wolno. Ale pocieszyli mnie co do tego, czego najbardziej sie balem - mowia, ze nie powinnismy miec problemu z odnalezieniem wlasciwej drogi, bo jest ona dobrze widoczna. No dobra, jutro sie przekonamy jak jest naprawde. A tymczasem lecimy porobic zakupy na traske i pobyczyc sie w hotelu, bo prawie nie spalismy tej nocy.

4 komentarze:

Ella pisze...

koniecznie przywieź ten leb wolu, to dopiero trofeum i pamiątka z podróży. Będziesz opowiadal, że go sam upolowaleś :)

kuba pisze...

I powiesisz na biurkiem za sobą ;)

No ale że macie siły i chęci na pchanie sie w tropiku pod górkę po kolana w błocie to podziwiam, tylko uważajcie na siebie z górami nie ma żartów (co z resztą myślę Tomek wiesz), dziewczyna ode mnie z liceum zginęła w zwykły i wydawało by się spokojniutkim Smokowcu

kitaniec pisze...

ja też śledzę losy Tomka Sawyera i jego przyjaciół. Czekam na góry.

Tomek pisze...

Gory juz takie sa, ze ludzie w nich gina. Po ostatniej tragedii musze skomentowac wypowidz Messnera. Wielki to czlowiek, ale strasznie zadufany w sobie, mialem okazje go poznac. Jak wszyscy komentuje ten wypadek tak, ze w gory wysokie wypuszcza sie ludzi bez doswiadczenia, nie przygotowanych. Moze to troch i racja. Himalaizm niestety staje sie coraz bardziej komercyjny. Nie znam tej wyprawy i nie wiem kto bral w niej udzial. Wiem jednak to, ze zawsze po takiej tragedii sa tego typu komentarze, czesto bardzo nie na miejscu. Z mojego doswiadczenia wynika, ze zwykle w gory wysokie jezdza ludzie, ktorzy juz maja jakies doswiadczenie w gorach, czesto bardzo duze. Co wiecej znaja stawke i zdaja sobie sprawe z ryzyka, ktore podejmuja, wiec po co potem pieprzyc takie farmazony. A dla tych, ktorzy nie wiedza, powiem, ze sam Messner podczas jednej ze swoich pierwszych wspinaczek w Himalajach ledwie uszedl z zyciem. Potem jego historii nie znam, ale mysle, ze ciezkich sytuacji mial sam coniemiara, tyle tylko, ze mial super kondycje, zdrowie i oczywiscie szczescie, ktorego naszemu niesamoitemu Kukuczce niestety zabraklo.